wtorek, 11 kwietnia 2017

Drottninggatan, 7 kwietnia

W piątek siedziałam przy swoim biurku w pracy, gdy przyszedł push z wiadomością o wypadku w centrum Sztokholmu. DN podało informację o ciężarówce, która wjechała w dom towarowy. Od razu napisałam do Marcina, żeby się upewnić, że jest w pracy na północy miasta. Był. Wtedy pomyślałam, że trzeba też napisać do rodziców - żeby zdążyć zanim wiadomość pojawi się w polskich mediach. Nawet jeśli ta ciężarówka to tylko wypadek, to przecież rodzice nie wiedzą, gdzie to dokładnie się zdażyło - im dalej się jest od centrum zdarzeń, tym bardziej obszar zlewa się w punkt; dla nich nie ma znaczenia czy coś się dzieje koło nas, czy w "dzielnicy po drugiej stronie miasta", "Sztokholm" to jedno konkretne miejsce. I my tu mieszkamy.
Zanim wysłałam wiadomości do rodziny, Marcin napisał, że firma podstawiła im taksówki i jest już w drodze do domu. Jak się później okazało, fakt, że firma zareagowała tak szybko, pozwolił mu praktycznie bezproblemowo wrócić do domu. Niedługo później część dróg została zamknięta, część się zakorkowała, więc czas dojazdu znacznie by się wydłużył.

Dostałam notyfikację na FB, że ktoś znajomy pyta, czy wszystko ze mną w porządku, a FB dał możliwość oznaczenia się jako "jestem bezpieczna" (możliwość taką dostają wszyscy znajdujący się w obrębie chyba kilku kilometrów od centrum katastrofy).
Ja pracuję znacznie bliżej centrum niż Marcin, bo na Kungsholmen. Zdecydowałam się więc zaczekać w biurze na rozwój wydarzeń. Gdy przyszedł push z informacją o strzałach, które ktoś podobno słyszał w okolicy Friedhemsplan, stwierdziłam, że najwyżej posiedzę w biurze do wieczora. Informacja o strzałach okazała się później nieprawdziwa, ale lepiej było dmuchać na zimne i poczekać na oficjalne potwierdzenie lub zaprzeczenie informacji.

Ponieważ metro przestało jeździć, a w centrum cała komunikacja stanęła, czekał mnie długi spacer do domu. Nie pierwszy raz - zdarzało mi się wracać pieszo, bo ładna pogoda była albo dlatego, że metro miało awarię - więc drogę znałam i wiedziałam, że zajmuje około 2 godzin.
Za to pierwszy raz w życiu widziałam takie tłumy ludzi na moście Västerbron! Na co dzień mija się tam pieszych co kilka lub kilkanaście metrów. Znacznie więcej jest rowerzystów. Tym razem ludzie zajęli cały chodnik i ścieżkę rowerową, więc rowerzyści albo jechali ulicą, albo jechali bardzo powoli ścieżką czekając, aż ludzie ich zauważą i przepuszczą.

Kilka sklepów na Södermalm było zamkniętych - na drzwiach wisiały kartki, że sklep zamknięto ze względu na wydarzenia w centrum. Zamknięte były też wszystkie siłownie, które mijałam po drodze do domu.

Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona szwedzkimi mediami - czytałam głównie Dagens Nyheter, a całe popołudnie i wieczór słuchałam P1 w szwedzkim radiu. Na swoich profilach FB media informowały, że wszystkie komentarze zawierające niepotwierdzone informacje będą usuwane; i były. Części ludzi się to nie podobało, ale myślę, że na wielu działało uspokajająco.
Zarówno na FB jak i na stronach internetowych mediów, organizacji pozarządowych i urzędów, poza informacjami o przebiegu wydarzeń i pracy służb, pojawiły się też inne informacje - jak rozmawiać o tym, co się stało, z dziećmi; jak je chronić przed drastycznymi zdjęciami, które pojawiły się w mediach społecznościowych; gdzie można uzyskać pomoc psychologiczną i do kogo się zwrócić, jeśli chce się porozmawiać o tym, co się stało.
Szpitale (nie wszystkie, ale 3 lub 4 najbliżej centrum miasta) przeszły w tryb kryzysowy, co oznaczało m.in. że mieli nie tylko specjalny tryb pracy dla lekarzy, ale też wsparcie psychologiczne do ludzi.

Na miejscu zdarzenia pojawili się ludzie z Czerwonego Krzyża i będą tam jeszcze przez kilka najbliższych dni. Zapewniają wsparcie kryzysowe; jak sami mówią można z nimi porozmawiać o tym, co się stało, o tym, jak się ludzie czują, ale też mogą przytulić i potrzymać za rękę, jeśli tego komuś potrzeba.

Kilka godzin po zdarzeniu i przez cały weekend po nim, media wypełniały się informacjami o tym, jak ludzie sobie pomagali. Jak oferowali podwiezienie czy nocleg. Jak przynosili policjantom, których więcej pojawiło się na ulicach, kwiaty, ale też owoce czy kanapki.
Pojawiły się historie ludzi, którzy byli na miejscu i starali się pomóc - jak kierowca, który widząc pędzącą ciężarówkę zaczął trąbić, by ostrzec ludzi przez niebezpieczeństwem; albo inny, który ustawił swoją ciężarówkę w poprzek drogi, by zablokować zamachowcowi możliwość wjazdu na drugą część Drottninggatan.

Były zdjęcia policyjnych samochodów obłożonych kwiatami w ogromnych ilościach. I filmy pokazujące ludzi przytulających się do policjantów. Sama też widziałam, jak w niedzielę policjant przytulał jakieś dziecko niedaleko mojej stacji metra.

Służby działały bardzo sprawnie. Na miejscu policjanci zjawili się w ciągu kilku minut od zdarzenia. Chwilę później pojawił się też koordynator, który zajmował się przekazywaniem informacji między policją a np. firmami ochroniarskimi, co zniwelowało początkowy chaos. Czytałam, że kilka dni wcześniej służby miały szkolenie, na którym ćwiczono bardzo podobny scenariusz.

Do biur w okolicy zdarzenia wchodzili policjanci i mówili na przykład: "bierzecie turystów", po czym wpuszczali grupę ludzi, którymi pracownicy musieli się zająć. Nawet na późniejszej konferencji prasowej policja mówiła, że po pierwsze chronią życie, a później łapią przestępcę czy chronią mienie. Nie ma dyskusji, jest pełne skupienie na zadaniach zgodnie z priorytetami. Super profesjonalnie to wyglądało! Człowiek czuł, że oni mają wszystko pod kontrolą. A zapewnienie takiego poczucia ludziom jest jednym z ważniejszych i trudniejszych zadań w czasie kryzysu czy katastrofy.

Sam zamach wzbudził strach, ale muszę przyznać, że powrót do codziennej rutyny jest w takiej sytuacji bardzo ważny. Pozwala okiełznać ten strach.
Weekend spędziliśmy za miastem i zastanawialiśmy się, czy wracać do stolicy, czy może pracować zdalnie w poniedziałek. I muszę powiedzieć, że to, iż pojechałam rano do pracy tak, jak zwykle, spowodował, że poczułam się normalnie. Strach nie narastał. To dobrze!
Rozumiem teraz, dlaczego niektórzy świadkowie zamachu jeszcze w weekend pojechali zobaczyć miejsce zdarzenia. Myślę, że im dłużej by go unikali, tym trudniej by im było się przemóc, żeby tam kiedyś pojechać.

W związku z zamachem zdarzyła się też rzecz dziwna. Dom towarowy, w który wjechała ciężarówka, ogłosił promocję na rzeczy uszkodzone przez dym i ogień - informację o tym rozesłał mailem do swoich klientów. W tym mailu napisał również, że przeceny zaczną się już w niedzielę, mimo że wcześniej podawano do wiadomości, że sklep będzie zamknięty do poniedziałku. Dziwnie to brzmi. Liczę na to, że ktoś się im włamał do systemu, a oni nie chcąc publicznie dociekać kto i dlaczego to zrobił, przyznali się do błędu i przeprosili za tę ofertę. Taką mam przynajmniej nadzieję.

Jest jeszcze jedna niepokojąca rzecz. I nie chodzi mi o to, że prokurator powiedział, że śledztwo potrwa przynajmniej rok (zamach z 2010 badano 4 lata, ale wtedy zamachowiec zginął - i tylko on - więc podobno nie było takiego pośpiechu). Bardziej martwi mnie informacja od służby bezpieczeństwa (SÄPO) - twierdzą oni, że przez spokojne, pokojowe i zjednoczone zachowanie Szwedów po zamachu, bardzo wzrosło ryzyko aktu terroru z drugiej strony, czyli od nacjonalistów pokroju Breivika. Chcą oni, żeby Szwedzi poczuli gniew, byli źli na imigrantów i ludzi nie rdzennie nordyckich. Jeszcze w niedzielę podano informację o możliwym zagrożeniu - ja nie wiem, czy dobrze to zrozumiałam, ale przewidywano duże ryzyko, że coś złego stanie się we wtorek. Szczegółów nie podano. Na szczęście wtorek ma się ku końcowi i nic się dzisiaj nie stało.

niedziela, 2 kwietnia 2017

Biegówki

Śnieg stopniał, a wyczyszczone narty czekają na kolejny sezon. Bo już mamy swoje!

Na początku marca wybraliśmy się do Älvåsen, wypożyczyliśmy biegówki i pojechaliśmy na 4km trasę, gdzie wcześniej spacerowaliśmy. Tak się nam spodobało, że tydzień później jeździliśmy już na swoim sprzęcie.

[Trasa w Älvåsen]

Ponieważ do sklepu pojechaliśmy dzień po naszym pierwszym kontakcie z biegówkami, musieliśmy poprosić o pomoc sprzedawczynię. Spędziła z nami z pół godziny pomagając wybrać narty i buty, zaznaczając strefy woskowania na nartach i tłumacząc, co i jak często należy przy nich robić. Poza nartami, butami i kijkami, kupiliśmy więc również wosk, "żelazko" do woskowania, klej (podobno prostszy w użyciu niż woski do strefy hamowania), sprej i szmatki do czyszczenia, szczotkę, i dwa plastiki (płaski i okrągły) do zdrapywania nadmiaru wosku.

Zanim wybraliśmy się do sklepu, nawet nie wiedziałam, że narty mają strefę hamowania (być może ma to bardziej profesjonalną nazwę). I że z tego powodu narty biegowe dopasowuje się nie tylko do wzrostu, ale również do wagi. Gdy ciężar ciała spoczywa na obu nartach, strefa hamowania nie ma kontaktu z podłożem, ale gdy ciężar przeniesie się na jedną nogę, to narta pod tą nogą powinna się stykać ze śniegiem całą powierzchnią.

W nowych nartach trzeba tę strefę zeszlifować - chociaż słowo "mocno porysować" lepiej oddaje to, co się z nartami robi - a następnie nawoskować albo nałożyć na nią klej. My użyliśmy pasków kleju, który rozciągnęliśmy na brzegach, bo równy brzeg mógłby spowodować, że narta by pojechała, a klej został na śniegu (tak przynajmniej powiedziała nam sprzedawczyni).

[Paski kleju]

Na pozostałą część narty nałożyliśmy wosk, topiąc go tym specjalnym żelazkiem. Po kilkunastu minutach nadmiar wosku zdrapaliśmy. I narty gotowe.

[Woskowanie nart]

Zarówno wosk i klej kupuje się na konkretne temperatury - my wosk mieliśmy bardziej wiosenny, bo na zakres -4 do +4 stopnie C. Wygląda więc na to, że woski trzeba będzie zmieniać kilka razy w sezonie. Albo biegać tylko wtedy, kiedy temperatura jest odpowiednia dla aktualnie nałożonego wosku ;-)

Muszę tu wspomnieć, że woskowanie nart w domu nie było najlepszym pomysłem. I nawet nie chodzi o kapanie woskiem na podłogę, bo takich plam mieliśmy zaledwie kilka - pod nartami mieliśmy rozłożone gazety. Ale przy zdrapywaniu nadmiaru wosku, pryskał on we wszystkich kierunkach, a potem wcierał się w podłogę. Dzięki temu podłoga w części pokoju została tak dobrze nawoskowana, że w ciągu kolejnych 2 tygodni kilka razy zdarzyło się nam lądować na podłodze, gdy szliśmy przez nawoskowaną strefę. Myślę, że dużo bezpieczniej robić woskowanie na podwórku; ewentualnie można spróbować szczelnie zakryć dużą (większą niż tylko najbliższa okolica nart) część podłogi w pokoju.

Jeśli chodzi o czyszczenie nart, to wosk wystarczy spryskać płynem do czyszczenia nart i przetrzeć szmatką. Większy problem jest z klejem. Po zdarciu jego grubszej warstwy, wciąż zostaje go sporo, a gdy próbuje się użyć spreju i szmatek, to klej zaczyna się przenosić na szmatkę i na palce, co nie jest przyjemne, bo trudno się go zmywa. Ale jest to możliwe!
Czyste narty czekają teraz na kolejną zimę.