poniedziałek, 3 czerwca 2013

Edukacja na świecie

Czasem człowiekowi wydaje się, że wszędzie jest tak samo, jak u niego w domu... Przychodnie, sklepy, szkoła, autobusy miejskie... Jasne, że ludzie narzekają - na kolejki do przychodni, na ceny biletów autobusowych, na poziom nauczania - w jednych krajach bardziej, w innych mniej, ale generalnie zestaw dostępnych "usług" jest ten sam, ludzie mają takie same albo bardzo podobne możliwości do wyboru. I tu zostałam zaskoczona.

Od R dowiedziałam się, że w Bejrucie komunikację miejską ludzie wybierają tylko w ostateczności. Autobusy jeżdżą nieregularnie i są bardzo niebezpieczne. Ludzie jeżdżą na co dzień własnymi samochodami lub wybierają taksówki.
W Libanie nie ma też darmowej edukacji. Jeśli już ktoś zdecyduje się posłać dziecko do szkoły, może wybierać między szkołą angielską a francuską. I musi za nią zapłacić. W domu R mówi się po arabsku, do szkoły chodziła w systemie francuskim, a na studia przyjechała do Szwecji. Edukacyjny miks językowy :)
Fakt, że rodzice muszą płacić za nauczenie swoich dzieci takich podstaw jak czytanie i pisanie, wydaje mi się dziwny... Bardziej oczywiste jest to, że każdy ma prawo się tego nauczyć za darmo i że to państwu powinno zależeć na edukacji swoich obywateli. Wiem, że są kraje, gdzie tak nie jest, ale przypuszczałam, że to może gdzieś w środkowej Afryce.

Słyszałam już wcześniej, że chińscy rodzice bardzo dbają o edukację swoich dzieci. Dbają o to, żeby za dużo czasu nie spędzały na rozrywce tylko zdobywały nowe umiejętności i powiększały swoją wiedzę. Przypuszczam, że to ze względu na brak systemu emerytalnego i politykę jednego dziecka - ktoś będzie musiał tych rodziców na starość utrzymywać, więc lepiej, by miał dobrą i dochodową pracę.
Zaskoczyło mnie więc, gdy L powiedział, że ze względu na swoją kilkuletnią córkę nie będzie wracał do Chin przez co najmniej kilkanaście lat. Dzieci zaczynają tam edukację jako 5-6 latki i już wtedy dostają zadania domowe, nad którymi spędzają kilka godzin dziennie. Kilka lat później zadań domowych jest tyle, że odrabianie ich trwa do północy. A później wcale nie jest lepiej.
L twierdzi, że to wariactwo i nie chce, żeby jego córka przeżyła to, co on. Jedyne, czego żałuje, to to, że dzieciak nie nauczy się chińskiego na super poziomie - rozumienie ze słuchu i mówienie ogarnie (w domu posługują się tym językiem), ale pisanie i czytanie może być zbyt trudne. Szczególnie, gdy chodzi do angielskiego przedszkola i mieszka w szwedzkim środowisku.

Od T dowiedziałam się, że w Indiach też jest presja na dobre wykształcenie. Kilka lat temu rząd podjął walkę z analfabetyzmem i wprowadzono obowiązkową edukację podstawową. Wszystko ponad nią jest płatne. Mimo że college'e nie są darmowe, to i tak trudno się dostać do tych lepszych. Rodzice więc naciskają na dzieci, żeby jak najwięcej się uczyły, bo lepsze oceny to szansa na lepszą szkołę na kolejnym etapie.
Hindusi wierzą, że najlepsza pora na naukę to wczesny ranek. I nie mają na myśli 8 czy nawet 7 rano. Rodzice budzą swoje dzieci o godzinie 4 i sadzają je przy książkach!
Jeszcze kilkanaście lat temu na egzaminach końcowych maksymalny wynik osiągał jeden czy dwóch uczniów na szkołę. Teraz jest ich kilkunastu a nawet więcej. Rodzice naciskają coraz bardziej, widząc, że studia techniczne - szczególnie w IT - to duża szansa na dobrą pracę.

I to wszystko w czasie, gdy zarówno w Polsce jak i w Szwecji obniża się szkolne wymagania i zmniejsza zakres wiedzy do opanowania...

niedziela, 2 czerwca 2013

Kto jest kim

E jak zwykle opowiadał o samochodach - obfotografował jakieś Ferrari i sportowe Subaru. Kierowcą pierwszego był Szwed, w drugim jechał Arab. Z dyskusji prowadzonej przez chłopaków wynikało, że sportowymi samochodami jeżdżą tutaj najczęściej Arabowie. Zapytałam więc żartując:
- M, a jakie ty masz sportowe auto?
M nie odpowiedział, ale hinduscy koledzy zaczęli mnie naprostowywać, że M nie jest Arabem tylko Pakistańczykiem. Hmm... dla mnie Arab to ktoś żyjący w kraju muzułmańskim, więc wliczałaby się cała północna Afryka, Półwysep Arabski i dalej na wschód aż do granicy z Indiami.
S, jako mieszkaniec Tunezji, też jest dla mnie Arabem. Chociaż koledzy twierdzą, że on jest Afrykańczykiem. I nie jest ważne, że on umie pisać/czytać/mówić po arabsku.
Wychodzi na to, że Arabowie to mieszkańcy Półwyspu Arabskiego... powoli nadrabiam zaległości z geografii.

Przy okazji J powiedział, że takie pomyłki się zdarzają. Dla niego przez bardzo długi czas (czyli do czasu przyjazdu do Szwecji) Azjaci oznaczali tylko mieszkańców Azji południowo-wschodniej, czyli Chin, Japonii, Korei i Wietnamu. Jak się zastanowię, to dla mnie ten termin oznacza to samo. Tak jakby Hindusi nie mieszkali w Azji ;)

Kilka dni wcześniej, gdy rozmawialiśmy o rasizmie w różnych krajach, E zapytał mnie, jak ja mogę odróżnić Polaków od Brytyjczyków. Dla niego wszyscy Europejczycy są bardzo podobni. W sumie dokładnie nie wiem, po czym to widać, ale bardzo często da się rozpoznać Polaka (w Ikei często widzę domniemanych rodaków i jak się odezwą, to najczęściej uzyskuję potwierdzenie swoich przypuszczeń), czy generalnie Słowian, Skandynawów i Brytyjczyków.
Takie rzeczy zaczęłam zauważać dopiero na emigracji. Widocznie człowiek podświadomie szuka "swoich" przebywając wśród "obcych" ;-)