sobota, 2 marca 2013

Nasze własne mieszkanie

Sytuacja mieszkaniowa w Sztokholmie jest trudna. Szwedzi przyzwyczajeni są do wynajmowania długoterminowego - mieszkania najczęściej wynajmuje się od gminy albo od developera (första hand) cena to mniej więcej dwukrotność czynszu (czynsz i drugie tyle opłaty dla właściciela). Każdy deweloper czy gmina mają swoją kolejkę, więc można się zapisać do kilku jednocześnie. Przy odrobinie szczęścia można się przeprowadzić na "swoje" już po roku. Najczęściej - gdy ma się jakieś konkretne oczekiwania, np. co do położenia - zajmuje to około 5 lat.
Podobne ceny są przy wynajmie od osoby prywatnej (andra hand), tylko że takie kontrakty są najczęściej 3-6 miesięczne. Nie wspominając już o tym, jak trudno jest cokolwiek znaleźć. 

Umowa na wynajem kończyła nam się z końcem lutego, więc już we wrześniu złożyliśmy wniosek do banku o wyliczenie nam zdolności kredytowej (lånelöfte - dosłownie "obietnica pożyczki"). Dostarczyliśmy do banku wymagane dokumenty - w tym informację o poziomie zarobków i rodzaju zatrudnienia. Po ponad miesiącu decyzji wciąż nie było, Marcin poszedł więc do banku i... dostał dokument od ręki.

Zabraliśmy się więc do najżmudniejszej części - przeglądania ogłoszeń. Wg relacji znajomych znalezienie czego
ś sensownego zabiera zwykle około 3 miesięcy. Po znalezieniu odbywa się licytacja, po zakończeniu której sprzedający wybiera, komu chce sprzedać swoje mieszkanie (niekoniecznie musi to być osoba oferująca najwyższą cenę).

Udało nam się znaleźć listę najniebezpieczniejszych regionów (jeśli chodzi o kraj) i dzielnic (w największych miastach). W ten sposób wybraliśmy dzielnice Sztokholmu, które nas interesują. Później szło już prosto, bo liczyła się powierzchnia, ilość pokoi i cena.

Każde mieszkanie wystawione na sprzedaż ma "dzień otwarty" (visning) - najczęściej trwa on mniej niż godzinę, właściciela nie ma wtedy w domu, ale pośrednik odpowiada na wszystkie pytania. Pośrednicy przygotowują również foldery reklamowe ze wszystkimi informacjami oraz udostępniają sprawozdanie finansowe kwartału (to coś jak wspólnota mieszkaniowa, obejmuje na ogół 4 bloki ze wspólnym podwórkiem pomiędzy nimi) za poprzedni rok.

Pierwsze mieszkanie, które znaleźliśmy, wyglądało naprawdę ładnie i było duże (chyba 130 m2). Jedyną wadą było to, że okna z jednej strony wychodziły na klatkę schodową. Ktoś wymyślił, żeby wybudować blok w kształcie litery U, a następnie zadaszyć dziedziniec. Kiepski pomysł, zwłaszcza jeśli chodzi o kuchnię, której okna nie wychodzą na otwarty teren.

Drugie mieszkanie było na Lidingö - wyspie, która miała dobrą opinię (przynajmniej na polskim forum poświęconym życiu w Szwecji). Pojechaliśmy na visning, ale gdy zobaczyliśmy blok i jego okolicę, to nawet nie weszliśmy do środka. Poszliśmy więc poszukać przystanku autobusowego. Okazało się, że musieliśmy sporo poczekać, bo była niedziela, ale sprawdziliśmy, że nawet w godzinach szczytu w tygodniu były 2-3 autobusy na godzinę. To ostatecznie skreśliło większość Lidingö z naszej listy miejsc godnych uwagi. Mieszkanie niedaleko pętli metra nas rozleniwiło - dosyć często można mieć miejsce siedzące, bo to pierwsza stacja, a ponadto odjazdy co 5 minut, w czasie gdy się jedzie do lub z pracy.

Trzecie mieszkanie było duże, ładnie i blisko stacji metra. Za mniejsze pieniądze niż się spodziewaliśmy, ale w nieznanej dzielnicy. Zanim zdecydowaliśmy się pojechać je zobaczyć, podpytałam szefa, czy coś wie o okolicy. Kilka razy powtórzył, że to daleko i on by raczej szukał czegoś bliżej centrum. Wyjaśniłam, że sprawdziłam i do centrum jedzie się tyle samo, ile z dotychczasowego mieszkania. Zapytał jeszcze, czy kiedykolwiek tam byłam - on z dziećmi jeździł tam na jakieś boisko - i stwierdził, że na moim miejscu on by szukał nadal i na tym zakończył rozmowę. Nie chciałam go męczyć, bo bardziej szczegółowej odpowiedzi i tak bym nie dostała, a później by już zapewne nie chciał się dzielić swoją wiedzą. Pogooglałam trochę i na jakimś blogu znalazłam informację o niebezpiecznych kwartałach w tamtym regionie (niebezpiecznych, czyli np. zdarzały się tam podpalenia samochodów).

W niektórych wspólnotach znajdują się mieszkania gościnne. Mieszkańcy mogą je wynajmować od spółdzielni płacąc za każdą dobę wynajmu. Ciekawa alternatywa dla tych, którzy chcą zapraszać gości, ale nie mają w swoich mieszkaniach wystarczającej ilości miejsca czy łóżek, żeby ich przenocować.
Nie widziałam tego na własne oczy, ale zdarzyło mi się znaleźć w opisie mieszkań, więc pogrzebałam trochę w sieci w poszukiwaniu szczegółów.

W końcu trafiliśmy na "nasze" mieszkanie :) Ta sama dzielnica, co dotychczas, więc mała szansa, że dzielnica nas negatywnie zaskoczy, a bliżej metra (i sklepów). Blok z 1953, więc nie ma otwartych przestrzeni, jakie projektuje się w nowych budynkach, ale są 3 pokoje i kuchnia z jadalnią - tzn. kwadratowa kuchnia z przestrzenią wystarczającą nawet na 6-osobowy stół.

Zaraz po znalezieniu oferty napisaliśmy do pośrednika odpowiedzialnego za to mieszkanie, bo chcieliśmy się umówić na jego oglądanie. Przyjechaliśmy po pracy, właścicieli nie było w mieszkaniu, ale pani pośrednik wszystko nam pokazała i poodpowiadała na nasze pytania. Dowiedzieliśmy, że poza zabudowanymi szafami (cały przedpokój szaf, ale dobrze zintegrowanych ze ścianami, więc nie rzucają się w oczy, jak obcy element; również kuchenne szafki są integralną częścią mieszkania) w mieszkaniu zostaje lodówka, zmywarka (aaa! pierwsza zmywarka :)) i… pralka! Tak, w mikro łazience zmieściła się pralka i nie trzeba chodzić do pralni (chociaż pralnia w bloku jest).
Podziękowaliśmy, powiedzieliśmy, że się odezwiemy i wróciliśmy do domu. Oboje byliśmy zdecydowani, żeby je wziąć. Szczególnie, że miało nie być licytacji.

Następnego dnia dostałam SMSa od pośredniczki z pytaniem, czy mamy jakieś pytania i jak się nam podobało mieszkanie. Odpisałam, że jesteśmy zdecydowani, żeby je kupić. Był tydzień przed Świętami - my mieliśmy jechać do Polski, pośredniczka też gdzieś wyjeżdżała, więc było wiadomo, że umowę podpiszemy w ciągu kilku dni albo dopiero po dwóch tygodniach. Widać wszystkim zależało na czasie, bo zaproponowano nam termin na podpisanie wstępnej umowy już na dzień następny. Umówiliśmy się, że dostaniemy treść umowy mailem, żeby przeczytać, co dokładnie będziemy podpisywać, a bezpośrednio przed podpisaniem umowy jeszcze zobaczymy pralnię i piwnicę. Wszystko poszło gładko; co ciekawe jednym z dokumentów była lista wad mieszkania - wymieniono nawet jakąś rysę na oknie (po miesiącu mieszkania jeszcze jej nie zauważyłam, chociaż fakt że nie szukałam, ale to znaczy, że nie rzuca się w oczy ;)). Z tego, co widziałam w umowie (albo w jakimś regulaminie), ukryte wady można reklamować jeszcze przez jakiś czas po zakupie. Po podpisaniu tej umowy mieliśmy 2 tygodnie na wpłacenie 10% zaliczki na konto pośrednika, resztę bank miał przelać w dniu przekazania kluczy.

Większość rzeczy ogarniała pośredniczka - to ona zadbała o wysłanie listu do spółdzielni z wnioskiem o przyjęcie nowych członków (spółdzielnia musi zaakceptować nowego członka, bez tego nie da się kupić mieszkania; regulamin spółdzielni precyzuje również, że można z niej zostać usuniętym i wtedy trzeba chyba sprzedać mieszkanie), dała nam listę rzeczy do załatwienia (podpisanie umowy o dostawę prądu, zmiana adresu w urzędach itp.). Po kilku dniach zadzwonił do mnie pan odpowiedzialny za finanse wspólnoty mieszkaniowej i poprosił o przesłanie informacji o zarobkach oraz wypytał o poprzednie miejsce zamieszkania (jeśli by to była jakaś spółdzielnia, to pewnie by szybko sprawdził referencje). Widziałam też, że prześwietlali finanse moje i Marcina w takim centralnym systemie - osoba sprawdzana dostaje informację, kto go sprawdzał i jaki podał powód. Widać bardzo im zależy, żeby nie przyjmować do spółdzielni kogoś nieodpowiedniego (cokolwiek by to miało oznaczać). Po kolejnych kilku dniach dostaliśmy informację od pośredniczki, że zostaliśmy zweryfikowani pozytywnie :)

Chcieliśmy jak najszybciej sfinalizować wszystko w banku, ale okazało się, że skoro odbiór kluczy będzie 1 lutego, to nie ma się co spieszyć (chcieliśmy to załatwić zaraz na początku stycznia) i wszystkie dokumenty z bankiem podpisaliśmy tydzień przed końcem stycznia. W banku zostawiliśmy kontakt do pośrednika nieruchomości i vice versa.

W dniu przekazania kluczy i podpisania ostatniego dokumentu, czas spędziliśmy głównie na czekaniu. My i sprzedający siedzieliśmy sobie w pokoju konferencyjnym i czekaliśmy aż pośredniczka i pani z banku sobie pogadają i posprawdzają, co trzeba. Potem ostatni podpis i… mamy nasze pierwsze mieszkanie!

W budynkach wspólnoty są garaże. ale żeby się tam dostać trzeba swoje odsiedzieć w kolejce - do czasu aż coś się zwolni. Jeszcze się nie wpisaliśmy na listę, ale i tak na razie jesteśmy zadowoleni, bo z okien mamy widok na dwa 7-dobowe parkingi (tzn. takie, których nikt nie sprząta, więc zalega na nich lód i śnieg, ale oznacza to również, że auto może tam stać cały czas i nie trzeba go przeparkowywać raz w tygodniu, jak to ma miejsce gdy parkuje się na ulicy) i jak na razie zawsze udawałsię nam na nich znaleźć wolne miejsce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz