Przed wyjazdem na Fogdö, O. pytał, czy ktoś ma jakąś alergię pokarmową, czy czegoś nie je.
N. jest chicketarianinem, jak go ładnie nazywamy, bo je kurczaki, ale poza tym jest wegetarianinem (czyli żadnych ryb, krewetek czy żelatyny zwierzęcej).
F. je generalnie wszystko, ale w związku z tym, że krążą legendy o tym, co Chińczycy jedzą - między innymi robaki wszelkich rodzajów, szczury etc. - F wyjaśnił, że jest prosta zasada kierująca Chińczykami przy wyborze jedzenia. Zasada ta mówi, że można jeść wszystko, co ma plecy zwrócone w kierunku nieba - nie je się więc m.in. innych ludzi ani małp.
poniedziałek, 30 września 2013
niedziela, 29 września 2013
Młynek do pieprzu
- Co to jest? - zapytał F
- Latarnia morska - odpowiedział O. i się uśmiechnął
- No tak, widzę. Ale do czego to służy? - kontynuował F obracając spory drewniany przedmiot w rękach
- Popatrz od dołu, to zobaczysz - podpowiedziałam
- Ale ja nie rozumiem napisów - odpowiedział zmartwiony F
- Nie na napisy, popatrz na mechanizm
Jednak F nadal nie wiedział, co trzyma w rękach. Ktoś się zlitował i powiedział w końcu, że to jest młynek do pieprzu. Gdy jednak F zapytał, jak to działa i zaczął rozkręcać, dotarło do nas, że on nigdy tego nie używał. Fajnie było zobaczyć radość w jego oczach, gdy odkręcił przykrywkę i zobaczył w środku ziarna - O! pieprz!
- Nie używasz pieprzu? Przecież to jedna z zestawu dwóch podstawowych przypraw: pieprz i sól. - skomentował zdziwiony D.
- Soli też nie używam. - odpowiedział F z poważną miną.
W tym momencie zdziwili się wszyscy. F gotuje sobie obiad i przynosi domowy lunch do pracy prawie codziennie (fakt, że zawsze jest to to samo: ryż z jajkiem i sosem sojowym), więc gotować potrafi.
- To czego używasz, gdy gotujesz? Trudno zastąpić pieprz i sól.
- Sos sojowy i imbir - odpowiedział F bez mrugnięcia, to takie oczywiste.
- Latarnia morska - odpowiedział O. i się uśmiechnął
- No tak, widzę. Ale do czego to służy? - kontynuował F obracając spory drewniany przedmiot w rękach
- Popatrz od dołu, to zobaczysz - podpowiedziałam
- Ale ja nie rozumiem napisów - odpowiedział zmartwiony F
- Nie na napisy, popatrz na mechanizm
Jednak F nadal nie wiedział, co trzyma w rękach. Ktoś się zlitował i powiedział w końcu, że to jest młynek do pieprzu. Gdy jednak F zapytał, jak to działa i zaczął rozkręcać, dotarło do nas, że on nigdy tego nie używał. Fajnie było zobaczyć radość w jego oczach, gdy odkręcił przykrywkę i zobaczył w środku ziarna - O! pieprz!
- Nie używasz pieprzu? Przecież to jedna z zestawu dwóch podstawowych przypraw: pieprz i sól. - skomentował zdziwiony D.
- Soli też nie używam. - odpowiedział F z poważną miną.
W tym momencie zdziwili się wszyscy. F gotuje sobie obiad i przynosi domowy lunch do pracy prawie codziennie (fakt, że zawsze jest to to samo: ryż z jajkiem i sosem sojowym), więc gotować potrafi.
- To czego używasz, gdy gotujesz? Trudno zastąpić pieprz i sól.
- Sos sojowy i imbir - odpowiedział F bez mrugnięcia, to takie oczywiste.
sobota, 28 września 2013
Wyjazd integracyjny na Fogdö
O., nasz nowy szef, chciał się z nami zintegrować i zaprosił nas do swojego letniego domu na Fogdö, wyspie na północ od Sztokholmu. Szef przyjeżdża do naszego biura tylko raz w tygodniu i załatwia też wtedy wszystkie spotkania z zarządem, więc nie ma za dużo czasu, żeby sobie z nami ot tak pogadać.
Szef mieszka w Uppsali, więc umówiliśmy się na spotkanie na miejscu, w jego domu. Ze Sztokholmu pojechaliśmy dwoma samochodami - jednym ja z Chińczykami a pozostali z D., naszym grafikiem, jego samochodem. Dawno nie prowadziłam, ale poszło gładko, chociaż jechaliśmy dość wolno - tak wolno, że wszyscy inni nas wyprzedzali.
Nigdy wcześniej nie byłam w domku letniskowym (w sumie to taki domek całoroczny, bo miał ogrzewanie; po szwedzku nazywa się stuga), a teraz miałam okazję zobaczyć nawet dwa, bo szef pożyczył również domek sąsiadów, żebyśmy wszyscy mieli gdzie spać.
Dom ma duży pokój dzienny z aneksem kuchennym i dużymi oknami (jedno wychodzi na taras i zajmuje pół ściany, a drugie na bocznej ścianie sięga od podłogi aż po sufit). Z tarasu widać Bałtyk. W salonie jest zarówno duży stół, jak i kanapa, telewizor i kominek. Poza tym sypialnie są bardzo małe, z łóżkami piętrowymi, a poza łóżkiem jest może metr przestrzeni, na który znajduje się nieduża szafa albo stolik. Szef ma jeszcze mały domek dla gości - taka 1-pokojowa kabina z dwoma łóżkami piętrowymi. Dobry pomysł - wszystko skupia się w części dziennej, a na nocleg jest przeznaczone tylko niezbędne minimum.
Domy nie są ogrodzone - nie ma ani płotów, ani żywopłotu czy drzew rosnących na linii działki. Nasze spożywcze zakupy całą noc spędziły na ławce przed domem, ale nikt się nimi nie zainteresował (nawet dzikie zwierzęta). Droga dojazdowa jest nieutwardzona i nie ma oświetlenia przy drodze - domki letniskowe są na końcu leśnej drogi - więc w nocy jest naprawdę ciemno! Jednego kolegę musiałam odprowadzić do sąsiedniej stugi, w której miał spać, bo mimo że miał latarkę w telefonie, to bał się sam przebywać poza domem.
Wnętrza domu szefa były urządzone w kolorach białym i niebieskim. Nie tylko ściany, kanapa czy dywan, ale nawet talerze, kubki i ręczniki.
Przyjemnie się siedzało przy kominku, obserwując przez okno ulewę.
Szef okazał się całkiem sympatycznym i troskliwym człowiekiem. Miło było poznać jego ludzką stronę - robił nam kawę, gotował zupę i smażył hambugery. Nie wydawał poleceń i nie oczekiwał wyjaśnień.
W ramach wieczornej integracji siedzieliśmy i gadaliśmy prawie do 3 rano (następnego dnia kolega, który wracał ze mną samochodem pytał, czy na pewno mogę prowadzić, bo wyglądam na bardzo zmęczoną; ten sam kolega kiedyś w biurze, gdy pytałam, czy możemy włączyć klimatyzację, stwierdził, że jemu nie jest gorąco, bo jest chudy... 'w przeciwieństwie do mnie' - ta końcówka taka niedopowiedziana była, ale jasna ;-)). Generalnie: było sympatycznie.
Szef pytał, jak się nam pracuje, czego byśmy oczekiwali, co by nas zmotywowało, co nam przeszkadza w pracy... ale pytał też o komunikację i o to, jak go odbieramy. Ja już nawet go polubiłam, więc nie miałam problemu, żeby mu grzecznie, ale wprost powiedzieć, że często ma niemiły "władczy" ton, gdy odpisuje na wiadomości na Skype'ie i nie daje miejsca na dyskusję. Okazało się, że to mu tak jakoś samo wychodzi, ale jak najbardziej zawsze można z nim porozmawiać i przedstawić swoją opinię. Dobrze wiedzieć :-)
Oczywiście na większość pytań szefa koledzy odpowiadali, że jest super i że nie mają żadnych problemów. Ale czasem jak ja wyskakiwałam z listą rzeczy, które mi przeszkadzają, to sami się dołączali, że faktycznie jest tak, jak mówię.
Kiedyś, jak O. przejmował nasz zespół od M., to powiedział mi, że słyszał, że czasem się zachowuję bardzo po polsku. Tak jakbym miała dwie natury. Nie wiedziałam, o co mu chodzi. Nie wiedziałam nawet, czy to coś pozytywnego czy negatywnego. Teraz była okazja, żeby go zapytać. I dowiedziałam się, że ta polskość, to potok słów - czasem gadam tak dużo, że nie daję mu dojść do głosu, nie ma szansy się zapytać o szczegóły czy udzielić odpowiedzi. Jest na to jakieś szwedzkie określenie, ale zapomniałam, jakie.
Jak się tak zastanowię, to czasami faktycznie gadam bez końca. Rzadko, ale na ogół wtedy jak się nazbiera rzeczy, które mnie frustrują. Nie chodzę do szefa z każdą pierdołą (zwłaszcza, że go nie ma w biurze na co dzień), ale te rzeczy się kumulują i w pewnym momencie, gdy pojawia się coś, co mi bardzo utrudnia pracę, to idę do szefa albo do kadrowego i mówię, co się dzieje i że potrzebuję ich pomocy. Nigdy się nie zastanawiałam, jak to wygląda z ich perspektywy.
To interesujące, dowiedzieć się, jak się jest postrzeganym przez innych.
Szef mieszka w Uppsali, więc umówiliśmy się na spotkanie na miejscu, w jego domu. Ze Sztokholmu pojechaliśmy dwoma samochodami - jednym ja z Chińczykami a pozostali z D., naszym grafikiem, jego samochodem. Dawno nie prowadziłam, ale poszło gładko, chociaż jechaliśmy dość wolno - tak wolno, że wszyscy inni nas wyprzedzali.
Nigdy wcześniej nie byłam w domku letniskowym (w sumie to taki domek całoroczny, bo miał ogrzewanie; po szwedzku nazywa się stuga), a teraz miałam okazję zobaczyć nawet dwa, bo szef pożyczył również domek sąsiadów, żebyśmy wszyscy mieli gdzie spać.
[Nad morzem]
Dom ma duży pokój dzienny z aneksem kuchennym i dużymi oknami (jedno wychodzi na taras i zajmuje pół ściany, a drugie na bocznej ścianie sięga od podłogi aż po sufit). Z tarasu widać Bałtyk. W salonie jest zarówno duży stół, jak i kanapa, telewizor i kominek. Poza tym sypialnie są bardzo małe, z łóżkami piętrowymi, a poza łóżkiem jest może metr przestrzeni, na który znajduje się nieduża szafa albo stolik. Szef ma jeszcze mały domek dla gości - taka 1-pokojowa kabina z dwoma łóżkami piętrowymi. Dobry pomysł - wszystko skupia się w części dziennej, a na nocleg jest przeznaczone tylko niezbędne minimum.
Domy nie są ogrodzone - nie ma ani płotów, ani żywopłotu czy drzew rosnących na linii działki. Nasze spożywcze zakupy całą noc spędziły na ławce przed domem, ale nikt się nimi nie zainteresował (nawet dzikie zwierzęta). Droga dojazdowa jest nieutwardzona i nie ma oświetlenia przy drodze - domki letniskowe są na końcu leśnej drogi - więc w nocy jest naprawdę ciemno! Jednego kolegę musiałam odprowadzić do sąsiedniej stugi, w której miał spać, bo mimo że miał latarkę w telefonie, to bał się sam przebywać poza domem.
[Nasza stuga, ciemność i księżyc]
Wnętrza domu szefa były urządzone w kolorach białym i niebieskim. Nie tylko ściany, kanapa czy dywan, ale nawet talerze, kubki i ręczniki.
Przyjemnie się siedzało przy kominku, obserwując przez okno ulewę.
Szef okazał się całkiem sympatycznym i troskliwym człowiekiem. Miło było poznać jego ludzką stronę - robił nam kawę, gotował zupę i smażył hambugery. Nie wydawał poleceń i nie oczekiwał wyjaśnień.
W ramach wieczornej integracji siedzieliśmy i gadaliśmy prawie do 3 rano (następnego dnia kolega, który wracał ze mną samochodem pytał, czy na pewno mogę prowadzić, bo wyglądam na bardzo zmęczoną; ten sam kolega kiedyś w biurze, gdy pytałam, czy możemy włączyć klimatyzację, stwierdził, że jemu nie jest gorąco, bo jest chudy... 'w przeciwieństwie do mnie' - ta końcówka taka niedopowiedziana była, ale jasna ;-)). Generalnie: było sympatycznie.
Szef pytał, jak się nam pracuje, czego byśmy oczekiwali, co by nas zmotywowało, co nam przeszkadza w pracy... ale pytał też o komunikację i o to, jak go odbieramy. Ja już nawet go polubiłam, więc nie miałam problemu, żeby mu grzecznie, ale wprost powiedzieć, że często ma niemiły "władczy" ton, gdy odpisuje na wiadomości na Skype'ie i nie daje miejsca na dyskusję. Okazało się, że to mu tak jakoś samo wychodzi, ale jak najbardziej zawsze można z nim porozmawiać i przedstawić swoją opinię. Dobrze wiedzieć :-)
Oczywiście na większość pytań szefa koledzy odpowiadali, że jest super i że nie mają żadnych problemów. Ale czasem jak ja wyskakiwałam z listą rzeczy, które mi przeszkadzają, to sami się dołączali, że faktycznie jest tak, jak mówię.
Kiedyś, jak O. przejmował nasz zespół od M., to powiedział mi, że słyszał, że czasem się zachowuję bardzo po polsku. Tak jakbym miała dwie natury. Nie wiedziałam, o co mu chodzi. Nie wiedziałam nawet, czy to coś pozytywnego czy negatywnego. Teraz była okazja, żeby go zapytać. I dowiedziałam się, że ta polskość, to potok słów - czasem gadam tak dużo, że nie daję mu dojść do głosu, nie ma szansy się zapytać o szczegóły czy udzielić odpowiedzi. Jest na to jakieś szwedzkie określenie, ale zapomniałam, jakie.
Jak się tak zastanowię, to czasami faktycznie gadam bez końca. Rzadko, ale na ogół wtedy jak się nazbiera rzeczy, które mnie frustrują. Nie chodzę do szefa z każdą pierdołą (zwłaszcza, że go nie ma w biurze na co dzień), ale te rzeczy się kumulują i w pewnym momencie, gdy pojawia się coś, co mi bardzo utrudnia pracę, to idę do szefa albo do kadrowego i mówię, co się dzieje i że potrzebuję ich pomocy. Nigdy się nie zastanawiałam, jak to wygląda z ich perspektywy.
To interesujące, dowiedzieć się, jak się jest postrzeganym przez innych.
poniedziałek, 16 września 2013
Styl pracy na Tajwanie
Nasze biuro przeniosło się w inne miejsce, trzeba było podzielić ludzi między pokoje. Pokoje nieduże 3-4 osobowe, uwzględniając rozmiar naszych biurek. Niektórzy bardzo protestowali słysząc, że ich ekran będzie na widoku. F, Chińczyk, śmiał się z tego i opowiedział mi, jak wygląda praca ludzi z IT w tajwańskich fabrykach.
Układ biurek jest taki, jak ławek w szkolnej klasie. W pierwszych ławkach siedzą juniorzy; im większe doświadczenie ma pracownik, tym bliżej tyłu pokoju siedzi i tym mniej osób może obserwować jego ekran. Co najciekawsze, za pokojem programistów jest pokój ich szefa - oddzielone od siebie szybą, więc manager widzi wszystkich. Kontrola podstawą zaufania.
Układ biurek jest taki, jak ławek w szkolnej klasie. W pierwszych ławkach siedzą juniorzy; im większe doświadczenie ma pracownik, tym bliżej tyłu pokoju siedzi i tym mniej osób może obserwować jego ekran. Co najciekawsze, za pokojem programistów jest pokój ich szefa - oddzielone od siebie szybą, więc manager widzi wszystkich. Kontrola podstawą zaufania.
niedziela, 15 września 2013
Kropkowe ostrzeżenia
Przez długi czas zastanawialiśmy się, co znaczą dziwne kropkowane znaki, które stoją przy drodze wyjazdowej z naszego osiedla. Niestety zawsze, gdy wracaliśmy do domu, zapominaliśmy to sprawdzić.
W końcu ostatnio udało nam się nie zapomnieć i dowiedzieliśmy się, że znaki te ostrzegają o obecności niepełnosprawnych - tych szczególnie istotnych z punktu widzenia kierowcy, czyli niedowidzących i niesłyszących. Wciąż jednak nie wiemy, skąd wzięły się takie symbole nie budzące skojarzeń z absolutnie niczym.
W końcu ostatnio udało nam się nie zapomnieć i dowiedzieliśmy się, że znaki te ostrzegają o obecności niepełnosprawnych - tych szczególnie istotnych z punktu widzenia kierowcy, czyli niedowidzących i niesłyszących. Wciąż jednak nie wiemy, skąd wzięły się takie symbole nie budzące skojarzeń z absolutnie niczym.
[T9 - Niedowidzący]
[T10 - Niesłyszący]
Subskrybuj:
Posty (Atom)