wtorek, 8 stycznia 2013

Zima w Kirunie

Pociąg do Kiruny jedzie około 18 godzin. Są dwa typy pociągów - dzienny i nocny (nattåg). My  jechaliśmy nocnym, w przedziale 3-osobowym wykupionym na wyłączność, więc żadnej trzeciej osoby nie musieliśmy się spodziewać.

Przedział wydawał się trochę klaustrofobiczny, ale szybko się przyzwyczailiśmy. Poza trzema łóżkami z pościelą, w przedziale była również umywalka, mały składany stół, worki na śmieci (nie ma tutaj klasycznych metalowych śmietników z pokrywką, jakie pamiętam z PKP, są jedynie zestawy woreczków na śmieci).

[Umywalka]

Woda w kranie nie nadaje się do picia, więc w szafce nad umywalką SJ (Svenska Järnvägar, czyli odpowiednik polskiego PKP) zostawiło 3 kartoniki z wodą pitną.

[Karton z wodą, 250 ml]

Drzwi do przedziału można otworzyć od zewnątrz tylko przy pomocy dziurkowanej karty. Takiej samej karty używa się chcąc skorzystać z prysznica.

[Plan wagonu i informacja dla podróżnych]

[Karty dziurkowane do korzystania z prysznica i otwierania przedziału]

Rano mijaliśmy koło podbiegunowe, co najpierw zostało zapowiedziane przez interkom, chwilę później pociąg dał sygnał a za oknem zobaczyliśmy niebieską tabliczkę z napisem "polar circle".

Gdzieś przed Kiruną pogorszyła się widoczność, pociąg zwolnił a pasażerowie zostali poinformowani, że jest duże ryzyko kolizji z reniferami (my widzieliśmy w sumie dwa stada). Co chwilę było słychać sygnał dawany przez pociąg - i to wcale nie przy skrzyżowaniach z drogami - więc pewnie dla odstraszenia zwierząt.

Do Kiruny pociąg przyjechał z półgodzinnym opóźnieniem. Pierwsze zaskoczenie tego dnia, to to, że w czasie nocy polarnej nie jest całkiem ciemno! Przez 3 godziny w środku dnia jest całkiem jasno - jak to bywa tuż przed wschodem lub po zachodzie słońca.

[Kiruna, droga przy parku kolejowym]

[Kiruna, droga przy parku kolejowym]

[Widok z pokoju hotelowego]

Jakieś 2 dni przed naszym przyjazdem do Kiruny przyszło ocieplenie i z 30 stopni mrozu zrobiło się kilka. Śniegu już było dużo, ale wciąż padało - wiązało się to z ciągłym zachmurzeniem, a więc i zerową szansą na zobaczenie zorzy polarnej. Będziemy musieli jeszcze kiedyś na nią zapolować.

Zostawiliśmy nasze bagaże w hotelu i udaliśmy się na poszukiwania czegoś do jedzenia. Był Sylwester, ale całkiem wczesna godzina popołudniowa, więc byliśmy dobrej myśli. Niestety. Restauracje i bary z lokalnym jedzeniem zamknięte, okoliczne sklepy spożywcze również. Z naszej letniej wycieczki do Kiruny pamiętaliśmy, że na końcu miasta jest centrum handlowe z długo otwartym Coop'em. Sprawdziliśmy na sieci, że również w ostatnim dniu roku sklep jest otwarty do wieczora, więc udaliśmy się w jego kierunku. Po drodze natknęliśmy się na otwartą pizzerię (normalnie wszystkie otwarte knajpy wystawiają takie duże świeczki/znicze przed wejściem, gdy są otwarte; tutaj tego nie zrobili, a na dodatek w środku było przygaszone światło... na szczęście ktoś siadł tuż przy oknie i jadł!). Naszą radość wzbudził, znajdujący się niedaleko pizzerii, mały sklep spożywczy, gdzie zaopatrzyliśmy się w trochę niezdrowego jedzenia na wieczór.

Ze stolicy przywieźliśmy sobie jedną ekstra rzecz na Sylwestra - prawdziwego szampana w małej butelce, którego chłodziliśmy po przyjeździe w umywalce z zimną wodą, bo w pokoju nie było lodówki.

[Szampan]

Ja się specjalnie na trunkach nie znam, ale smakowało to całkiem podobnie do win musujących z rosyjskimi nazwami kupowanymi za kilka złotych w krakowskim Tesco ;)

Na śniadaniu w noworoczny poranek bardzo trudno było znaleźć wolny stół - tak długo krążyliśmy, że wystygła nam jajecznica :( Widocznie wszyscy hotelowi goście, tak jak i my, zwlekali ze wstawaniem ile tylko się dało ;)
Wokół praktycznie sami azjaci - Chińczycy, Japończycy i kilku Hindusów, a wśród nich S, kolega z pracy! Oczywiście wysłałam mu wiadomość na naszym firmowym komunikatorze. Zobaczyliśmy się, pomachaliśmy sobie i tyle. Wiedziałam, że on też wybiera się do Kiruny, ale nie przypuszczałam, że się spotkamy.

Na noworoczne popołudnie zamówiliśmy jazdę psim zaprzęgiem, a zaraz po śniadaniu udaliśmy się na spacer na lokalną górę Luossavaara. M polecał, podobno da się z niej zimą zobaczyć słońce. Chyba jednak nie w taką pogodę, jaką my mieliśmy...

[Droga na Luossavaara]

Najpierw szliśmy chodnikiem (z jednej strony drogi był odśnieżony), później ulicą.... aż doszliśmy do parkingu. Nie było widać żadnej kontynuacji drogi, więc nie bardzo wiedzieliśmy, w którym kierunku się udać. Z pomocą przyszedł nam GPS. Poszliśmy śladem skuterów, śnieg był w miarę ubity, ale śladów butów zupełnie nie było widać. Generalnie niewiele było widać, nawet trudno było czasem stwierdzić, gdzie kończy się zaśnieżona ziemia a zaczyna zachmurzone niebo. Szliśmy twardo do momentu, gdy zaczęliśmy się zapadać po kolana - nawet próba stawiania butów na śladach skutera niewiele dawała... nie byliśmy odpowiednio przygotowani, więc musieliśmy zrezygnować. A było naprawdę blisko!

[Jesteśmy niebieską kropką zmierzającą do czerwonego punktu]

Trasa była szacowana na 1 godzinę, ale chyba w warunkach letnich. My szliśmy 1,5h a i tak nie dotarliśmy na szczyt.

Za to wieczorem pojechaliśmy na psie zaprzęgi! Poza naszą dwójką było jeszcze sześcioro Chińczyków. Kto chciał mógł ubrać kombinezon, cieplejsze buty, czapkę czy rękawiczki. Na saniach, z siedziskiem obitym futrem renifera, mieściły się 4 osoby. Kierowca stał z tyłu. Jako środek napędowy służyło 11 psów - mieszanki malamutów i husky'ch. Podobno husky są obecnie bardzo leniwe i służą głównie jako zwierzaki ozdobne.

Jechaliśmy przez las, wokół pełno śniegu i ciemność - za jedyne światło robiła latarka czołówka naszego kierowcy. Podskakiwanie na nierównościach, zakręty... super wrażenia! Mniej więcej po pół godzinie, w połowie trasy, zaplanowana była przerwa w domku w lesie. Za światło robiły zapalone świeczki, panowie kierowcy zrobili kawę i herbatę, dali cynamonowe bułeczki. Gadaliśmy o psach. I o wysokim sezonie na Chińczyków (którzy jakoś nie śmiali się z dowcipu ;)). A potem w drogę! Zmiana na sankach! Wcześniej siedziałam jako ostatnia, a teraz byłam pierwsza. Wow!

[Psy gotowe do drogi]

Następnego dnia około południa wymeldowaliśmy się z hotelu i trzeba było coś ze sobą zrobić. Kupiliśmy sobie jakieś przekąski na droge (ostatnio, żeby dostać się do wagonu restauracyjnego, trzeba było przejść przez 6 wagonów, a zapowiadało się, że podobnie będzie również w drodze powrotnej; ceny w pociągu są, o dziwo, takie same jak w zwykłych sklepach) i poszliśmy na stację. Niestety stacja mała to i poczekalnię ma niedużą - miejsc siedzących dla nas nie starczyło, a do odjazdu były jeszcze 3 albo 4 godziny. Wróciliśmy więc do centrum poszukać jakiejś kawiarni albo restauracji. Jedna zamknięta, druga otwarta, ale jeszcze tylko przez kilkanaście minut (przy okazji: piekne godziny otwarcia miała w niedziele, od 13:00 do 14:00; widział ktoś takie cudo w innym miejscu na świecie?), w kolejnej tłok, następna znowu zamknięta... ale znalazl sie bar! W cenie lunchu napoje bez ograniczeń - kawa, herbata, sok. Zjedliśmy klopsiki z makaronem gotowanym w mleku. Siedzieli koło nas panowie, którzy bardzo chcieli hamburgery i piwo, ale dostępne były jedynie zestawy lunchowe, więc wzięli to, co my; makaronu chyba nawet nie ruszyli i szybko sie zmyli. My posiedzieliśmy ponad godzinę i wróciliśmy na stację.

Ludzie, którzy siedzieli tam od południa, wciąż nie zmienili swoich pozycji. Jedynie tłum zgęstniał. Z tablicy informacyjnej wynikało, że jeden z pociągów do Narviku jest opóźniony ponad 2 godziny, a drugi co najmniej pół. Na szczęście nasz, w przeciwnym kierunku, przyjechał punktualnie :) Za to do Sztokholmu dotarliśmy z 1,5h opóźnieniem.

Mam 2 karty SIM, każdą od innego operatora. Myślałam wcześniej, że zasieg sieci komórkowej jest wszędzie na tej trasie. Okazało się, że jedna z tych sieci jest prawie wszędzie, za to druga na północy jedynie w większych miastach - szkoda, bo to w niej mam abonament z pakietem danych. Zamiast siedzieć w internecie w czasie jazdy czytałam książkę - "Lód" Dukaja. W dobrym momencie byłam, bo główny bohater jechał Koleją Transsyberyjską w "zimnym" kierunku :)

Po drodze mijaliśmy miasta i skrzyżowania z drogami. Mogę powiedzieć, że raczej trudno, o ile w ogóle, byłoby dojechać za koło podbiegunowe samochodem o tej porze roku. Nawet miasta były odśnieżone jedynie "z grubsza". Drogi wszędzie białe - różnica była w grubości śniegu pokrywającego jezdnię, im większe miasto tym cieńsza.

niedziela, 6 stycznia 2013

Święta


Tradycyjnie na bożonarodzeniowym stole w szwedzkim domu pojawiają się śledzie w różnych sosach - ale tego można się spodziewać znając zamiłowanie Szwedów do tych ryb. Była kiedyś ankieta w lokalnej gazecie dotycząca jedzenia sprzedawanego na ulicy. Prawie połowa ankietowanych powiedziała, że chętnie zjadłaby śledzia! Śledzie pobiły pizzę, kebaba czy nawet wszechobecne hot-dogi (varmkorv).

W czasie firmowej Wigilii (julbord) poznałam dwie kolejne potrawy, których nigdy nie kojarzyłam ze Świętami. Mięsne kuleczki (köttbullar) i... parówki (prinskorv, czyli książece kiełbaski)! Ten specjalny rodzaj parówek charakteryzuje długość (połowa tradycyjnej parówki) i  sposób ułożenia - zwijane są w pęta po cztery. Poza tym mają standardową grubość i smakują normalnie. Na Święta nacina się je delikatnie na "ćwiartki" z każdego końca i smaży.
[Prinskorv - zdjęcie ze strony jednego z producentów]

Było również dużo szynek i pieczonych mięs - w tym sporo dziczyzny. Oraz moja ulubiona pokusa Janssona (Janssons frestelse) - czyli krojone ziemniaki zapiekane z anchois i śmietaną!

Wegetarianie mieli problem, bo z wystawionych (tak, tak - szwedzki stół) dań mogli jeść jedynie chleb, ziemniaki i ser. Mieli co prawda zamówioną wersję wegetariańską (5 dań!), ale wyglądały one absurdalnie dziwacznie: mimo że ładne (jeśli chodzi o dekorację i sposób podania), to były takie... ubogie. Jednym z dań był ziemniak przekrojonym na ćwiartki i polany łyżką sosu, do tego dwa liście sałaty. Fajnie, prawda? Szczególnie jeśli wszystkożerni koledzy objadają się w tym czasie różnymi pysznościami. Na szczęście słodyczy było sporo do wyboru dla wszystkich.

My dosyć późno zdecydowaliśmy się, gdzie spędzimy Święta, więc pojechaliśmy do rodziców samochodem. Samoloty w tym czasie podobno sporo drożeją, poza tym w razie jakiejkolwiek mgły czy odwołania lotu moglibyśmy zostać tu. Co więcej, do samochodu zmieści się bez problemu wszystko, co potrzebne na wyjazd.

Googlowe mapy twierdziły, że do pokonania jest 1810 km (głównie autostradą, zwykłych dróg było około 100km) - jechaliśmy przed Danię, więc 3 mosty po drodze, żadnych promów. Wujek Google oszacował trasę na 17 godzin, wyjechaliśmy o 8:00 i liczyliśmy, że jako dwóch kierowców mamy szansę dojechać do celu w jeden dzień. Ale się przeliczyliśmy - co prawda im dalej na południe tym mniej śniegu i bardziej sucha droga, ale na moście między Szwecją i Danią był wypadek i utknęliśmy tam na godzinę. Około północy byliśmy dopiero w okolicy Berlina, więc trzeba było zrobić przerwę.

Święta z rodzinami - jedni rodzice, drudzy rodzice, odwiedziny u krewnych i po 3 dniach powrót. Znowu 2 dni. Tym razem nocowaliśmy już bardzo blisko domu - jedyne 300 km! Był problem, żeby znaleźć hotel - większość zamknięta (na cały okres świąteczno-noworoczny) albo z recepcją czynną do 22:00 (a było już po 22, gdy zaczęłam szukać na sieci miejsc do spania), albo dosyć drogi. Na szczęście znalazł się jeden, w promocyjnej, akceptowalnej, cenie :)

Miło się było spotkać z rodziną, ale nawet mimo tego i mimo że lubimy jeździć, to wróciliśmy do domu zmęczeni. Jak się często zmienia łóżko, to czasem człowiek się budzi i nie wie, gdzie jest.
A 2 dni później czekał nas kolejny wyjazd... mój gwiazdkowy prezent ;)

sobota, 5 stycznia 2013

Adwent


Wraz z początkiem grudnia zaczyna się adwent. Czas, w którym lampy zapalane tradycyjnie w oknach, zastępowane są przez 7-ramienne świeczniki, najczęściej w kształcie trójkąta. W pracy kupili nam takie do każdego okna w biurze! A my kupiśmy sobie jeden do domu - trochę skromnie, ale na początek wystarczy.

[Nasz świecznik]

Poza tym w wielu oknach świecą się duże gwiazdy. Niektóre kwartały wystawiają na podwórkach choinki ze światełkami, czasem pojawiają się jeszcze inne światełka przed domami czy na balkonach.


Od początku grudnia padał śnieg - padał po 2-3 dni bez przerwy, potem 1-2 dni bezchmurnego nieba i mrozów (temperatura spadła do -17 stopni) a potem znowu opady śniegu i tak w kółko. Do tego krótki, bo zimowy, dzień (od 9:30 do 15:00, tak mniej więcej), więc szybko robiło się ciemno. Ale miasto i osiedle wyglądały ślicznie - jak na świątecznych pocztówkach, noc, śnieg i pełno świateł.


[Choinka na sąsiednim podwórku]


[Krzew dzikiej róży w Högalidsparken]

[Zasypane rowery przed blokiem]

[Góra śniegu po odśnieżeniu parkingu]

Tradycyjnie w grudniu je się szafranowe bułki (lussekatter) - jest tego pełno w sklepach spożywczych i kawiarniach. Prawie tak jak pączków w Polsce w tłusty czwartek.


[Lussekatter - źródło: Wikimedia]

W Szwecji nie obchodzi się Mikołajek 6 grudnia - nie ma zwyczaju dawania sobie prezentów w ten dzień. Ale ja dzielnie propagowałam ten zwyczaj, tłumacząc na czym to polega i skąd się wzięło (np. T nie słyszała nigdy historii św. Mikołaja - dla niej to był pan z reklamy Coca-Coli, pochodzenia najprawdopodobniej amerykańskiego).

Za to 13 grudnia obchodzone jest święto św. Łucji - są śpiewane piosenki, pije się glögg (napój robiony z wina, bakalii i przypraw) i je szafranowe bułki. Obchody są organizowane w miejscach, gdzie zbierają się ludzie, a więc w przedszkolach, szkołach, kościołach czy świetlicach oraz, oczywiście, w Skansenie. Łucja (najczęściej dziewczyna, blondynka, chociaż obecnie zdarza się, że rolę Łucji grają chłopcy) ma na sobie biała długą koszulę czy suknię a na głowie wianek ze świeczkami. Towarzyszy jej orszak (luciatåg) złożony z panien, gwiazdorów w szpiczastych czapkach i - w wersji dziecięcej - z piernikowych ludzików.

[Łucja z orszakiem - źródło: Wikimedia]