Po mojej pierwszej wizycie w Indiach stwierdziłam, że już zobaczyłam, co chciałam, i wracać tam więcej nie będę. Bo brudno, bo ludzie nachalni, powietrze tak zanieczyszczone, że widoczność kiepska a kataru dostaje się praktycznie od razu po wyjściu z lotniska.
Marcin, który był w Indiach na delegacji kilka razy, a potem jeszcze ze mną turystycznie, ma takie same odczucie za każdym razem, gdy Indie opuszcza. A potem i tak tam wraca :-)
Po otrzymaniu od T. zaproszenia na wesele, byliśmy pewni, że polecimy tam kolejny raz. Jedyne, co nas mogło powstrzymać, to kwestie bezpieczeństwa - skończyło się jednak na tym, że zabraliśmy ze sobą nóż i gaz pieprzowy (który nie był "gazem pieprzowym" a jakimś rodzajem sprayu obronnego czasowo oślepiającym i barwiącym napastnika, który to spray zapewnił nam w drodze powrotnej niezapomniane przeżycia na lotnisku w Monachium).
Na cały tydzień wynajęliśmy samochód z kierowcą - w tej samej firmie, w której kupiliśmy wycieczkę dwa lata temu; uznaliśmy, że to zmniejsza ryzyko niechcianych przygód. Ponieważ chcieliśmy zapłacić kartą, musieliśmy pojechać do siedziby firmy. Kierowcy najprawdopodobniej nie chciało się podjechać bliżej budynku, w którym mieściła się siedziba firmy, zmuszeni byliśmy przejść przez dwupasmową jezdnię, a następnie przez wąskie przejście między jakimś sklepem i murem, zatłoczony parking aż weszliśmy do centrum handlowego, które wyglądało jak opuszczone i niszczejące miejsce.
W biurze było wesoło (o ile lubi się komedie omyłek) - właściciel firmy kilka razy powtarzał nam, że teraz jest prościej przyjechać Finom do Indii, bo nie muszą się starać o wizę (to prawda! widziałam na stronie ambasady Indii, że Finowie mają specjalne warunki). Za którymś razem zwróciliśmy mu uwagę, że jesteśmy ze Szwecji i obowiązują nas inne warunki - ale on zdawał się tym nie przejmować.
Ale po kolei... Pierwsze nasze spotkanie z kierowcą miało miejsce w środku nocy, na lotnisku. Miał nas zawieźć do hotelu, w którym wcześniej zarezerwowaliśmy nocleg. Jak już wsiedliśmy do auta, poinformował nas, że nasz hotel zmienił nazwę, że musiał długo szukać, o który nam chodzi, ale się udało... Nie było to to, co chcieliśmy usłyszeć w środku nocy w obcym kraju, ale zaczęliśmy obmyślać strategię - nie chcieliśmy płacić za dwa noclegi, w razie jakby kierowca zawiózł nas do innego hotelu. Pomyśleliśmy, że najprościej będzie podać swoje imię i nazwisko i poprosić w hotelu o potwierdzenie pozostałych danych zgodnie z naszą rezerwacją. Tak też zrobiliśmy.
Niemiło się zrobiło, gdy recepcjonista zaczął nalegać, żebyśmy to my pokazali jemu, co i na kiedy rezerwowaliśmy. Byliśmy jednak uparci (acz grzeczni) i w końcu pan z recepcji sprawdził i pokazał nam naszą rezerwację, ale stwierdził, że była na wcześniejszy dzień (tja, jak rezerwuję jeden nocleg z 18 na 19 dzień miesiąca, to chyba oczywiste, że w rezerwacji wybieram 18 jako dzień przyjazdu, nawet jeśli zjawiam się w hotelu o 2 nad ranem i formalnie jest już 19! A, właśnie, na lotnisku wbito nam w paszport 18 jako dzień przyjazdu, mimo że było już po 1:00 nad ranem). Pokój w końcu dostaliśmy i mogliśmy się wyspać.
Hotel w porządku, czysto było, chociaż - jak wszędzie - zaraz po wejściu do hotelu chłopak z obsługi wręcz rzucił się na torbę, żeby zanieść nam ją do pokoju (jak ja tego nie lubię... wiem, taka kultura... ale ja taka nieprzyzwyczajona ;-)). Tak było w prawie wszystkich hotelach (tak, znalazł się na naszej liście hotel wyjątkowy), w których nocowaliśmy w Indiach.
Cechą wspólną były też łazienki z oknem w stronę pokoju. Okna te można było zasłonić używając rolet lub żaluzji, ale robiło to dziwne wrażenie... i temu, kto to projektował, wcale nie chodziło o dostęp światła dziennego, bo jedna z łazienek miała też zwykłe okno.
Wybierając hotele kierowaliśmy się ceną - nawet nie przeglądaliśmy ofert poniżej pewnego poziomu, żeby nie trafić na miejsce z karaluchami etc. (jeszcze takiego w Indiach nie widzieliśmy - i mamy nadzieję nie zobaczyć - ale słyszeliśmy, że takie są). To nas trochę zwiodło, bo w Pushkarze mieliśmy bardzo kiepski hotel za dość wysoką jak na lokalne warunki cenę. Brudne zasłony, łazienka jak z 30-letniego hostelu, ciepła (nie gorąca!) woda bywała obecna tylko pod prysznicem, ale nie zawsze. Klimatyzacja nie działała, ale mogliśmy się dogrzewać elektrycznym piecykiem (śmierdziało z niego kurzem i miał oldschoolowy design) z rozwaloną wtyczką - nie dało się jej wyciągnąć z kontaktu, bo miała kable na wierzchu. Do tego restauracja o nieokreślonych godzinach otwarcia, w której pracownik ciągle się nam przyglądał (przy wyjeździe okazało się, że to jest osobna firma i trzeba płacić za restaurację osobno i jedynie gotówką; do tego nie dostaliśmy żadnego rachunku, tylko pan z restauracji - nie wyglądał na kelnera - przyszedł na recepcję i powiedział, że on pamięta, co zamówiliśmy i podał kwotę naszego zamówienia sprzed dwóch dni!). I jeszcze duży pies, śpiący na kanapie w lobby i biegający nocą hotelowymi korytarzami.
Raz wieczorem wyszłam z pokoju do lobby, żeby złapać zasięg WiFi (sieć była, ale chyba tylko lokalna, bez podłączenia do Internetu - a może to my mieliśmy takiego pecha, że akurat jak próbowaliśmy, to były jakieś problemy?), to się poczułam jak w horrorze. Było przed burzą, zawiewało zasłony w stronę korytarza, drzwi skrzypiały. I jeszcze mało nie wdepnęłam w małego kota, który akurat przechodził obok naszego pokoju. W takich warunkach chyba nie jest dziwnym, że skróciliśmy pobyt o jeden dzień i następnego dnia po weselu pojechaliśmy do - jak się później okazało - najlepszego hotelu, w jakim mieliśmy okazję przebywać w Indiach.
Nasze oczekiwania po hotelu w Pushkarze były niewielkie - otwarta restauracja, ciepła woda w kranie, butelkowana woda w pokoju i działająca klimatyzacja.
Od przyjazdu do hotelu do wyjazdu na lotnisko nie wyszliśmy za próg hotelu, tak byliśmy szczęśliwi. Hotel, poza spełnieniem naszych podstawowych oczekiwań, miał działającą sieć WiFi (szybką, z dobrym zasięgiem i z dostępem do Internetu), zupełnie nienachalną i bardzo miłą obsługę, a do tego przepyszne jedzenie w kuchni. I przez cały dzień można było zamówić lassi, które było obecne jedynie w menu śniadaniowym. To była pełnia szczęścia!
Nie kupowaliśmy w hotelu śniadania, bo jednego dnia spaliśmy aż do lunchu, a drugiego wyjeżdżaliśmy w porze, gdy śniadanie się dopiero zaczynało. Niemniej w dniu wyjazdu pan z recepcji spakował nam do torby owoce i ciasteczka - do zjedzenia w drodze na lotnisko. Ależ to było miłe!
Taksówkę na lotnisko wzięliśmy z hotelu - była pachnąca! A pan kierowca miał na sobie mundurek (w przeciwieństwie do naszego całotygodniowego kierowcy, który raz nawet suszył sobie skarpetki na desce rozdzielczej samochodu...).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz