Po kilku dniach wpadł mi do głowy pomysł, żeby ponownie spróbować zapolować na zorzę polarną. W jakimś nowym miejscu. Sprawdziliśmy loty na Grenlandię, ale nie dość, że bilety lotnicze były dwa razy droższe niż do Indii, to jeszcze okazało się, że miejscowość, do której można polecieć leży niewiele bardziej na północ niż Sztokholm i w drugiej połowie stycznia nie ma tam nocy polarnej. Byliśmy bardzo rozczarowani...
... do czasu aż nie znaleźliśmy tanich lotów na Svalbard. Norwegian! Na miejscu średnia temperatura w styczniu to -16 stopni, lodowce i noc polarna. Zaplanowaliśmy wylot jednego dnia, na drugi wykupiliśmy kilkugodzinną wycieczkę psim zaprzęgiem, a trzeciego dnia powrót.
Przygody na lotnisku nas nie ominęły. Na przesiadkę w Oslo mieliśmy około 2h - biorąc pod uwagę, że do Oslo leci się 1h, nie powinniśmy mieć problemów. Jednak ze względu na śnieżycę w Oslo, zatrzymano nas na Arlandzie i odlot opóźnił się 40 minut.
W Oslo dowiedzieliśmy się, że przesiadka na loty krajowe wymaga odebrania bagażu i ponownego przejścia przez kontrolę osobistą. Jeśli przesiada się na lot międzynarodowy, to można iść bezpośrednio do swojej bramki.
Problem ze Svalbardem jest taki, że formalnie należy on do Norwegii, ale jest od niej niezależny (zarządzają nim obecne na wyspie służby ratownicze). Nikt ze spotkanych pracowników lotniska nie był nam w stanie powiedzieć, czy lot z Oslo na Svalbard jest lotem krajowym czy nie. Teraz wydaje nam się, że był to jednak lot międzynarodowy, ponieważ nasz bagaż nie wyjechał na taśmę, nie musieliśmy go więc nadawać ponownie. Jednak wtedy, w pośpiechu, najpierw czekaliśmy na bagaż, a później biegiem do kontroli osobistej. Kolejka posuwała się szybko, ale była długa. Gdy byliśmy po kontroli, zobaczyliśmy, że boarding na nasz lot już trwa. Więc biegiem do bramki!
Nie mogło być inaczej - nasza bramka znajdowała się prawie na samym końcu korytarza, a po drodze załapaliśmy się jeszcze o kontrolę paszportową. Sprawdzenie dokumentów było na szczęście szybkie - kolejki brak, a do tego nie sprawdzano naszych dokumentów w systemie, tylko zapytano, dokąd lecimy. W odpowiedzi na nasze "Svalbard", usłyszeliśmy "powodzenia". A! Jeszcze na końcu czekała niespodzianka - widzieliśmy bramkę z numerem mniejszym i większym, ale naszej nie było. Pan z jednego ze lotniskowych sklepów pokazał nam wejście - ukryte za barem schody prowadzące piętro niżej. Zdążyliśmy!
Miejscowość Longyearbyen położona jest kilka minut jazdy samochodem od lotniska. Autobusy zsynchronizowane są z przylotami i odlotami, kierowca czeka aż wszyscy zainteresowani transportem wyjdą z niewielkiego budynku lotniska, a później zatrzymuje się przy każdym hotelu wymieniając jego nazwę.
[Lotnisko w Longyearbyen]
W autobusie, poza nami, było jeszcze co najmniej 3 innych Polaków - dwóch rozmawiało po polsku, a trzeci w rozmowie z kimś przedstawił się jako Marian z Łańcuta.
Miałam wrażenie, że jest późne popołudnie, że zjemy w hotelu obiad i będzie już pora spania. Ale szybkie spojrzenie na zegarek przypomniało mi - jest środek dnia. Na Svalbardzie noc polarna naprawdę jest nocą, nie to co w Kirunie, gdzie niebo w południe robiło się jasne i różowe.
[Parking przed lotniskiem - wczesne popołudnie]
Hotel, w którym zamieszkaliśmy stylizowany był na barak - warunki jednak były dobre, a mydło i szampon importowane ze Szwecji. Do tego 2 pokoje, gdzie można napić się kawy, herbaty, zjeść ciastka albo chipsy, poczytać książki, pooglądać TV i popatrzeć na niebo (przez przeszklony dach).
[Kanapy i książki przy hotelowej recepcji]
[Podest z krzesłami i kamiennym stołem w naszym pokoju]
[Zagadka - włącz światło w pokoju]
[Książka z hotelowej biblioteki]
Z hotelu można było wejść bezpośrednio do restauracji (niehotelowi goście musieli korzystać z innego wejścia - zapewne, by nie nanieść śniegu do hotelu) - Kroa. Restauracja ta słynie z bardzo dużej piwnicy z winami, w której można znaleźć prawie wszystko. Nas bardziej interesowało jedzenie, a szczególnie "łup dnia" (tak w wolnym tłumaczeniu), który nie był dostępny codziennie - nam trafiła się foka. Kelnerka powiedziała, że mięso foki smakuje tranem. Nie brzmiało to, jak dobra rekomendacja, ale zaryzykowaliśmy. Mięso było smaczne, ale kolor niepokojący - ciemnobrązowy, prawie czarny (chyba, że to kwestia oświetlenia).
[Spotkanie z foką ukrytą pod ogórkami]
Czymś, co zaskakuje, gdy weźmie się pod uwagę, że w Longyearbyen mieszka jedynie 2000 osób, jest istnienie tam uniwersytetu.
Na drugi dzień naszego pobytu na Svalbardzie zaplanowaliśmy wycieczkę psim zaprzęgiem do jaskini lodowej. Nie chcieliśmy samej jazdy zaprzęgiem, bo pamiętaliśmy, jak to wyglądało rok wcześniej w Kirunie - siedzi się w sankach po dwie osoby, wiatr wieje, psy śmierdzą, śnieg sypie w oczy a wokół niewiele widać, bo ciemno. Można się tych zachwycać przez 15 minut, ale nie przez 2 godziny.
[Psi dom]
[Psi dom]
Marcin prowadził sanki jako pierwszy z nas dwojga; ja się bałam, że nie dam rady, że psy mi uciekną czy coś podobnego się zdarzy. Ale już na drugiej krótkiej przerwie, gdy nasz przewodnik kontrolował, czy wszystkie psy są na swoim miejscu, niepoplątane, czy wszystko mamy pod kontrolą, zamieniłam się z Marcinem.
[Nasz zaprzęg]
Tak przynajmniej myślałam, do pierwszej górki, na której musiałam pchać sanki z Marcinem w środku, idąc po śniegu (dobrze, że się w nim nie zakopywałam). Marcin nie mógł wyjść z sanek, żeby było mi lżej, bo wtedy psy zaczynały biec. Mógł jedynie odpychać się od śniegu na zewnątrz sanek - trochę pomagało. Po pierwszym takim podbiegu cieszyłam się, że nie ma 30-stopniowego mrozu, bo źle by się to skończyło dla moich płuc. Dostałam zadyszki i chciałam wracać do domu :D
[Pierwsza para psów z naszego zaprzęgu]
Nie wiem, czy jechaliśmy 1 czy 2 godziny, ale w końcu dotarliśmy do celu. Każdego psa trzeba było odczepić od zaprzęgu i wpiąć do lokalnego łańcucha. I odsunąć sanki od psów. Zanim zdążyłam zapytać, po co je odsuwać, miałam okazję sama zobaczyć. Psy na sanki sikały - tak, że płyta, na której się siedziało, była mokra - fuuu... później miałam okazję się przekonać, że to nie jedyna psia niespodzianka. Psy bardzo lubiły być głaskane. Po jeździe już na tyle się do nich przekonałam, że nie miałam oporów z podchodzeniem, głaskaniem i przytulaniem. Nie pomyślałam jednak, że taki zadowolony pies, nastawiający głowę do głaskania, podnosi jednocześnie tylną nogę i sika mi na spodnie i buty. Bleee! Dobrze, że firma organizująca wycieczkę wypożycza turystom swoje stroje (mówią, że to dlatego, że ubrania później śmierdzą psami i lepiej korzystać z firmowych kombinezonów) i ciepłe buty. Przynajmniej nie musiałam się przejmować, że po powrocie do domu wszystkie ubrania z bagażu będą mi śmierdziały.
[Przed jaskinią]
Psy na lunch dostały tłuste kawałki foki i ryb. Popiły śniegiem. A my udaliśmy się do namiotu wyłożonego skórami reniferów i dostaliśmy lunch turystyczny, który trzeba było zalać wodą z termosu. Dobrze, że przewodnik miał kilka termosów, to starczyło zarówno na lunche jak i na kawę i herbatę.
Po lunchu udaliśmy się do jaskini lodowej. Wejście do jaskini daleko odbiegało od naszych wyobrażeń - zamiast dziury w powierzchni pionowej zobaczyliśmy dziurę w śniegu, po którym chodziliśmy. Dziura była dosyć wąska, a zejście strome (wewnątrz jaskini widzieliśmy zejście używane rok wcześniej i to był dopiero hardcore - do jaskini schodziło się jak do studni, po linie; to by było naprawdę trudne).
Jaskinia jest częścią nieaktywnego lodowca - nic się nie rusza, żadne przejście się niespodziewanie nie zamknie, więc turyści mogą tam wchodzić. Powstała nie przez pęknięcie lodu, ale została wypłukana przez wodę - latem przez jaskinię przepływa rzeka.
[Pęknięcie w podłodze]
[Ściana wewnątrz lodowej jaskini]
[Lodowy bekon]
[Wnętrze lodowca]
[Wyjście z jaskini]
[Z powrotem przy psim domu]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz