Ci, którzy nas odwiedzali, wiedzą, że jeśli chodzi o rzeczy z Polski, za którymi tęsknimy, to numerem jeden są krówki z Milanówka (konkretnie ZPC Milanówek, bo w Milanówku jest kilku producentów tych cukierków).
Jeden z Pakistańczyków od czasu do czasu zagadywał mnie o polskie cukierki, które kilka razy przyniosłam do pracy. Myślałam, że po prostu mu smakowały i chciałby jeszcze spróbować.
Ostatnio zamiast "kiedy znowu przyniesiesz te cukierki?" zapytał o ich nazwę. Powiedziałam mu, że to krówki i zaczęłam szukać linka do strony producenta, żeby mu podać nazwę tych najlepszych. Zanim znalazłam, a poszło to naprawdę szybko, sam zapytał o firmę. Bo jemu chodziło o te konkretne krówki, które ja przynosiłam, te w żółtym papierku.
Podesłałam mu linka i wróciłam do pracy, ale nie na długo. Kolega zawołał, żebym przyszła do jego komputera i wtedy zobaczyłam, że strona milanowskich krówek jest dostępna w trzech językach - polskim, arabskim i angielskim. W takiej właśnie kolejności.
Skąd takie zainteresowanie tymi krówkami u Pakistańczyka? Otóż koledze kojarzą się z dzieciństwem, które spędził w Arabii Saudyjskiej, gdzie pochłaniał nasze polskie krówki! Jak zobaczył, że te cukierki nadal istnieją, to stwierdził, że musi znaleźć sklep, który je wysyła do Szwecji.
piątek, 29 marca 2013
czwartek, 28 marca 2013
Kolczyki
Nie każda hinduska dziewczyna może sobie przebić uszy, kiedy ma na to ochotę. I wcale nie chodzi o to, że ktoś z jej opiekunów musi się na to zgodzić. W niektórych rodzinach kultywowana jest tradycja, zgodnie z którą kolczyki mogą mieć tylko te dziewczyny, które mają brata.
T długo czekała na przekłucie uszu. Jej brat urodził się, kiedy miała 10 lat. Razem z młodszą siostrą przekłuły uszy i ubrały wyczekane kolczyki w 15 dniu jego życia. Widać, że było to ważne wydarzenie, skoro tak je pamięta.
Z tego, co zauważyłam, w hinduizmie wiele rzeczy robi się dla brata lub, później, dla męża. Na przykład zachowuje post w intencji jego dobrego zdrowia, długiego życia i powodzenia. W drugą stronę to nie działa. W tradycyjnym hinduskim domu (czyli mniej więcej do pokolenia urodzonego w latach '50) kobieta zajmowała się domem, a mężczyzna pracą zarobkową - w związku z czym jego zdrowie i jego sukces finansowy oznaczał dobre życie całej rodziny. Więc troska o męża leżała jak najbardziej w interesie żony.
Obecnie to się zmienia, bo kobiety się uczą i idą do pracy. A zachęcają je do tego najczęściej ich własne matki.
niedziela, 17 marca 2013
Design
Pierwszym meblem kupionym do mieszkania była rozkładana kanapa. Na czymś spać trzeba - stwierdziliśmy - a resztę się później jakoś ogarnie. Weszłam na stronę Ikei i oglądałam, oglądałam, aż znalazłam coś, co mi się spodobało tak bardzo, że zdecydowałam: bierzemy!
Tym, co mną kierowało, na pewno nie był rozsądek. Po poskładaniu kanapy do formy, jaką przewidziała instrukcja, i jej rozłożeniu do formy umożliwiającej spanie, zauważyliśmy, że zajmuje prawie pół pokoju... To nam uświadomiło, że przy kolejnych zakupach dobrze by było sprawdzać wymiar mebli. I poznać rozmiary pokoi.
W sumie dobrze wyszło, że na początek kupiliśmy tylko jeden mebel. Byłoby dużo gorzej, gdybyśmy kupili od razy wszystkie rzeczy, które planowaliśmy zmieścić w tym pokoju.
Na początku większość rzeczy, które planowaliśmy kupić, oglądaliśmy na stronie internetowej lub w sklepie Ikei. Zastanawialiśmy się też nad siedziskami z kulkami. Ale takich Ikea nie oferuje, więc musieliśmy poszukać innego sklepu meblowego. W okolicy znaleźliśmy dwa: Mio i Stalands. I pojechaliśmy zobaczyć worki...
Zaczęliśmy od Stalandsa, bo był najdalej i... do Mio już nie pojechaliśmy. Po ponad 3 godzinach spędzonych w sklepie wyszliśmy z niego bez worka, za to z zamówionym łóżkiem, kubkami i tarką :) Pierwszy raz zdarzyło mi się zachwycać meblami aż tak. Do tej pory meble dzieliły się u mnie na ładne i nieładne. Ale teraz zobaczyłam jeszcze meble z efektem "wow"!
Planowaliśmy kupić biurka w Ikei, ale ciągle nie było tych, które chcieliśmy. W Stalandsie znaleźliśmy ładniejsze. Na dodatek lokalne - mają metkę "Made in Sweden". Trzeba było na nie czekać prawie miesiąc a potem je samodzielnie składać. Ale są i prezentują się ślicznie!
W sklepie było poza tym naprawdę dużo rzeczy, które miały efekt "wow" - przynajmniej dla mnie.
Tym, co mną kierowało, na pewno nie był rozsądek. Po poskładaniu kanapy do formy, jaką przewidziała instrukcja, i jej rozłożeniu do formy umożliwiającej spanie, zauważyliśmy, że zajmuje prawie pół pokoju... To nam uświadomiło, że przy kolejnych zakupach dobrze by było sprawdzać wymiar mebli. I poznać rozmiary pokoi.
W sumie dobrze wyszło, że na początek kupiliśmy tylko jeden mebel. Byłoby dużo gorzej, gdybyśmy kupili od razy wszystkie rzeczy, które planowaliśmy zmieścić w tym pokoju.
Na początku większość rzeczy, które planowaliśmy kupić, oglądaliśmy na stronie internetowej lub w sklepie Ikei. Zastanawialiśmy się też nad siedziskami z kulkami. Ale takich Ikea nie oferuje, więc musieliśmy poszukać innego sklepu meblowego. W okolicy znaleźliśmy dwa: Mio i Stalands. I pojechaliśmy zobaczyć worki...
Zaczęliśmy od Stalandsa, bo był najdalej i... do Mio już nie pojechaliśmy. Po ponad 3 godzinach spędzonych w sklepie wyszliśmy z niego bez worka, za to z zamówionym łóżkiem, kubkami i tarką :) Pierwszy raz zdarzyło mi się zachwycać meblami aż tak. Do tej pory meble dzieliły się u mnie na ładne i nieładne. Ale teraz zobaczyłam jeszcze meble z efektem "wow"!
Planowaliśmy kupić biurka w Ikei, ale ciągle nie było tych, które chcieliśmy. W Stalandsie znaleźliśmy ładniejsze. Na dodatek lokalne - mają metkę "Made in Sweden". Trzeba było na nie czekać prawie miesiąc a potem je samodzielnie składać. Ale są i prezentują się ślicznie!
[Biurka Malibu]
W sklepie było poza tym naprawdę dużo rzeczy, które miały efekt "wow" - przynajmniej dla mnie.
[Tarka - kubełek; starte rzeczy lądują w środku]
[Wałek do ciasta]
[Miska]
[Zaparzacz do herbaty w kształcie torebki herbaty]
[Wieszak na ubrania]
[Szafki kolorowe]
[Szafka asymetryczna]
sobota, 16 marca 2013
Sprzątanie mieszkania
Kilka dni przed odebraniem kluczy do mieszkania, zadzwonił do nas jego poprzedni właściciel. Prosił, żeby ktoś z nas się zjawił ocenić czystość mieszkania, po tym jak posprząta je wynajęta ekipa. Zabrzmiało to dziwnie... jasne, że każde wynajmowane w Polsce mieszkanie przed przeprowadzką sprzątaliśmy - odkurzyć, zetrzeć kurze, umyć lodówkę, podłogi i okna. Ale nie zauważyłam, żeby któryś z właścicieli kontrolował to dokładniej.
Jak przyszłam do mieszkania, na klatce schodowej czekał już na mnie właściciel i cała ekipa sprzątająca (3-4 osoby). Dostałam listę posprzątanych rzeczy - były na niej również takie drobiazgi jak kontakty czy listwy przypodłogowe. Widziałam, że nawet drewniane drzwi zostały wypastowane. Wygląda na to, że mogłabym później narzekać, jakby coś nie było dobrze posprzątane... bo inaczej po co bym miała przyjeżdżać i "zatwierdzać" dokładność sprzątania?
Nas czekało sprzątanie wynajmowanego mieszkania przed jego oddaniem. Pytałam więc znajomych z pracy, jak to wygląda. Dowiedziałam się, że, jak zwykle, zależy to od wynajmującego. Ale sprawdzanie czystości piekarnika, miejsca za kuchenką oraz między kuchenką i szafkami, czy pod lodówką, to nic dziwnego. Poza przestrzenią między szybami, sprawdzane są też żaluzje w oknach. Wszystko może być podstawą do tego, żeby nie zwrócić całej kaucji.
Posprzątaliśmy więc mieszkanie sumiennie (nie odsuwając jednak lodówki czy kuchenki) i oddaliśmy właścicielce. Nie zgłosiła żadnych zastrzeń. Pytała jedynie, skąd wiedzieliśmy, co mamy sprzątać - powiedzieliśmy, że sprzątaliśmy według listy, którą dostaliśmy w nowym mieszkaniu. To ją usatysfakcjonowało.
Sprzątanie generalne zabiera trochę czasu, ale firmy sprzątające też się cenią. Wyczyszczenie mieszkania o powierzchni 60-70 m2 kosztuje 2000-3000 koron. Ale jak komuś zależy na czasie, to firma jest się w stanie uwinąć ze wszystkim w 2 godziny!
Jak przyszłam do mieszkania, na klatce schodowej czekał już na mnie właściciel i cała ekipa sprzątająca (3-4 osoby). Dostałam listę posprzątanych rzeczy - były na niej również takie drobiazgi jak kontakty czy listwy przypodłogowe. Widziałam, że nawet drewniane drzwi zostały wypastowane. Wygląda na to, że mogłabym później narzekać, jakby coś nie było dobrze posprzątane... bo inaczej po co bym miała przyjeżdżać i "zatwierdzać" dokładność sprzątania?
Nas czekało sprzątanie wynajmowanego mieszkania przed jego oddaniem. Pytałam więc znajomych z pracy, jak to wygląda. Dowiedziałam się, że, jak zwykle, zależy to od wynajmującego. Ale sprawdzanie czystości piekarnika, miejsca za kuchenką oraz między kuchenką i szafkami, czy pod lodówką, to nic dziwnego. Poza przestrzenią między szybami, sprawdzane są też żaluzje w oknach. Wszystko może być podstawą do tego, żeby nie zwrócić całej kaucji.
Posprzątaliśmy więc mieszkanie sumiennie (nie odsuwając jednak lodówki czy kuchenki) i oddaliśmy właścicielce. Nie zgłosiła żadnych zastrzeń. Pytała jedynie, skąd wiedzieliśmy, co mamy sprzątać - powiedzieliśmy, że sprzątaliśmy według listy, którą dostaliśmy w nowym mieszkaniu. To ją usatysfakcjonowało.
Sprzątanie generalne zabiera trochę czasu, ale firmy sprzątające też się cenią. Wyczyszczenie mieszkania o powierzchni 60-70 m2 kosztuje 2000-3000 koron. Ale jak komuś zależy na czasie, to firma jest się w stanie uwinąć ze wszystkim w 2 godziny!
niedziela, 10 marca 2013
Naklejka na skrzynce
W naszym pierwszym szwedzkim mieszkaniu, przynajmniej na początku, nie mieliśmy swojego nazwiska na drzwiach. We wszystkich urzędach, gdzie podawaliśmy nasz adres, po naszych nazwiskach podawaliśmy "c/o" wraz z nazwiskiem właścicielki mieszkania.
Problem z adresowaniem polega na tym, że mieszkania nie mają numerów. To znaczy formalnie, ze względów podatkowych, mają, ale nie są one używane w codziennym życiu. Wysyłając do kogoś list podaje się tylko numer budynku i nazwisko, bez numeru mieszkania.
Dlatego bardzo ważne jest, żeby przy adresie umieścić nazwisko, które znajduje się na skrzynce. Skrzynka na listy to dziura w drzwiach mieszkania (drzwi są najczęściej podwójne, więc korespondencja i wszelkie ulotki lądują pomiędzy jednymi a drugimi drzwiami) i na niej umieszcza się nazwisko.
Gdy przeprowadziliśmy się do naszego nowego mieszkania, wyleciało nam to z głowy. Nie dostaliśmy więc żadnego listu skierowanego do nas, za to dostawaliśmy listy zaadresowane do poprzednich właścicieli. Dopiero po tygodniu pomyśleliśmy, że to pewnie z powodu złego nazwiska na drzwiach.
Po zmianie skrzynkowej kartki na naszą - napisaną odręcznie na kawałku koperty, ale z naszymi danymi - dostaliśmy z poczty kilka listów, które miały (teraz już częściowo zdartą) naklejkę (czasem więcej niż jedną) z informacją o nieznalezieniu nazwiska. Właśnie nazwiska, a nie adresata.
W połowie miesiąca spółdzielnia umieściła nasze nazwisko na liście lokatorów i dała nam na skrzynkę ładną kartkę z nazwiskiem. Nazwiskiem Marcina. Mamy tutaj różne nazwiska, bo Marcinowi podanie wypełniała pani z urzędu i znalazła "ó" na swojej klawiaturze (podobno jest w fińskim), a ja wypełniałam swoje sama i usunęłam wszystkie ogonki. I teraz się różnimy jedną kreską.
Problem z adresowaniem polega na tym, że mieszkania nie mają numerów. To znaczy formalnie, ze względów podatkowych, mają, ale nie są one używane w codziennym życiu. Wysyłając do kogoś list podaje się tylko numer budynku i nazwisko, bez numeru mieszkania.
Dlatego bardzo ważne jest, żeby przy adresie umieścić nazwisko, które znajduje się na skrzynce. Skrzynka na listy to dziura w drzwiach mieszkania (drzwi są najczęściej podwójne, więc korespondencja i wszelkie ulotki lądują pomiędzy jednymi a drugimi drzwiami) i na niej umieszcza się nazwisko.
Gdy przeprowadziliśmy się do naszego nowego mieszkania, wyleciało nam to z głowy. Nie dostaliśmy więc żadnego listu skierowanego do nas, za to dostawaliśmy listy zaadresowane do poprzednich właścicieli. Dopiero po tygodniu pomyśleliśmy, że to pewnie z powodu złego nazwiska na drzwiach.
Po zmianie skrzynkowej kartki na naszą - napisaną odręcznie na kawałku koperty, ale z naszymi danymi - dostaliśmy z poczty kilka listów, które miały (teraz już częściowo zdartą) naklejkę (czasem więcej niż jedną) z informacją o nieznalezieniu nazwiska. Właśnie nazwiska, a nie adresata.
W połowie miesiąca spółdzielnia umieściła nasze nazwisko na liście lokatorów i dała nam na skrzynkę ładną kartkę z nazwiskiem. Nazwiskiem Marcina. Mamy tutaj różne nazwiska, bo Marcinowi podanie wypełniała pani z urzędu i znalazła "ó" na swojej klawiaturze (podobno jest w fińskim), a ja wypełniałam swoje sama i usunęłam wszystkie ogonki. I teraz się różnimy jedną kreską.
czwartek, 7 marca 2013
Nielegalna broń
Przez najbliższe 3 miesiące szwedzka policja organizuje akcję zbiórki... nabojów i broni palnej. Żeby było śmiesznie, nabojów i broni nielegalnej.
Szwedzi wychodzą z założenia, że im łatwiejszy jest dostęp do broni, tym większe ryzyko, że zostanie ona użyta do popełnienia przestępstwa. Lepiej więc dać ludziom szansę pozbycia się broni niż ryzykować.
Wcześniej amnestia ogłaszana była dwukrotnie - w roku 1993 i 2007. W czasie tych dwóch akcji zebrano prawie 30 tysięcy sztuk broni i 29 ton nabojów.
Broń można zostawić na najbliższym posterunku policji do końca maja.
Szwedzi wychodzą z założenia, że im łatwiejszy jest dostęp do broni, tym większe ryzyko, że zostanie ona użyta do popełnienia przestępstwa. Lepiej więc dać ludziom szansę pozbycia się broni niż ryzykować.
[Magazyn "Söder om söder"]
Wcześniej amnestia ogłaszana była dwukrotnie - w roku 1993 i 2007. W czasie tych dwóch akcji zebrano prawie 30 tysięcy sztuk broni i 29 ton nabojów.
Broń można zostawić na najbliższym posterunku policji do końca maja.
sobota, 2 marca 2013
Nasze własne mieszkanie
Sytuacja mieszkaniowa w Sztokholmie jest trudna. Szwedzi przyzwyczajeni są do wynajmowania długoterminowego - mieszkania najczęściej wynajmuje się od gminy albo od developera (första hand) cena to mniej więcej dwukrotność czynszu (czynsz i drugie tyle opłaty dla właściciela). Każdy deweloper czy gmina mają swoją kolejkę, więc można się zapisać do kilku jednocześnie. Przy odrobinie szczęścia można się przeprowadzić na "swoje" już po roku. Najczęściej - gdy ma się jakieś konkretne oczekiwania, np. co do położenia - zajmuje to około 5 lat.
Podobne ceny są przy wynajmie od osoby prywatnej (andra hand), tylko że takie kontrakty są najczęściej 3-6 miesięczne. Nie wspominając już o tym, jak trudno jest cokolwiek znaleźć. Zabraliśmy się więc do najżmudniejszej części - przeglądania ogłoszeń. Wg relacji znajomych znalezienie czegoś sensownego zabiera zwykle około 3 miesięcy. Po znalezieniu odbywa się licytacja, po zakończeniu której sprzedający wybiera, komu chce sprzedać swoje mieszkanie (niekoniecznie musi to być osoba oferująca najwyższą cenę).
Udało nam się znaleźć listę najniebezpieczniejszych regionów (jeśli chodzi o kraj) i dzielnic (w największych miastach). W ten sposób wybraliśmy dzielnice Sztokholmu, które nas interesują. Później szło już prosto, bo liczyła się powierzchnia, ilość pokoi i cena.
Każde mieszkanie wystawione na sprzedaż ma "dzień otwarty" (visning) - najczęściej trwa on mniej niż godzinę, właściciela nie ma wtedy w domu, ale pośrednik odpowiada na wszystkie pytania. Pośrednicy przygotowują również foldery reklamowe ze wszystkimi informacjami oraz udostępniają sprawozdanie finansowe kwartału (to coś jak wspólnota mieszkaniowa, obejmuje na ogół 4 bloki ze wspólnym podwórkiem pomiędzy nimi) za poprzedni rok.
Pierwsze mieszkanie, które znaleźliśmy, wyglądało naprawdę ładnie i było duże (chyba 130 m2). Jedyną wadą było to, że okna z jednej strony wychodziły na klatkę schodową. Ktoś wymyślił, żeby wybudować blok w kształcie litery U, a następnie zadaszyć dziedziniec. Kiepski pomysł, zwłaszcza jeśli chodzi o kuchnię, której okna nie wychodzą na otwarty teren.
Drugie mieszkanie było na Lidingö - wyspie, która miała dobrą opinię (przynajmniej na polskim forum poświęconym życiu w Szwecji). Pojechaliśmy na visning, ale gdy zobaczyliśmy blok i jego okolicę, to nawet nie weszliśmy do środka. Poszliśmy więc poszukać przystanku autobusowego. Okazało się, że musieliśmy sporo poczekać, bo była niedziela, ale sprawdziliśmy, że nawet w godzinach szczytu w tygodniu były 2-3 autobusy na godzinę. To ostatecznie skreśliło większość Lidingö z naszej listy miejsc godnych uwagi. Mieszkanie niedaleko pętli metra nas rozleniwiło - dosyć często można mieć miejsce siedzące, bo to pierwsza stacja, a ponadto odjazdy co 5 minut, w czasie gdy się jedzie do lub z pracy.
Trzecie mieszkanie było duże, ładnie i blisko stacji metra. Za mniejsze pieniądze niż się spodziewaliśmy, ale w nieznanej dzielnicy. Zanim zdecydowaliśmy się pojechać je zobaczyć, podpytałam szefa, czy coś wie o okolicy. Kilka razy powtórzył, że to daleko i on by raczej szukał czegoś bliżej centrum. Wyjaśniłam, że sprawdziłam i do centrum jedzie się tyle samo, ile z dotychczasowego mieszkania. Zapytał jeszcze, czy kiedykolwiek tam byłam - on z dziećmi jeździł tam na jakieś boisko - i stwierdził, że na moim miejscu on by szukał nadal i na tym zakończył rozmowę. Nie chciałam go męczyć, bo bardziej szczegółowej odpowiedzi i tak bym nie dostała, a później by już zapewne nie chciał się dzielić swoją wiedzą. Pogooglałam trochę i na jakimś blogu znalazłam informację o niebezpiecznych kwartałach w tamtym regionie (niebezpiecznych, czyli np. zdarzały się tam podpalenia samochodów).
W niektórych wspólnotach znajdują się mieszkania gościnne. Mieszkańcy mogą je wynajmować od spółdzielni płacąc za każdą dobę wynajmu. Ciekawa alternatywa dla tych, którzy chcą zapraszać gości, ale nie mają w swoich mieszkaniach wystarczającej ilości miejsca czy łóżek, żeby ich przenocować.
Nie widziałam tego na własne oczy, ale zdarzyło mi się znaleźć w opisie mieszkań, więc pogrzebałam trochę w sieci w poszukiwaniu szczegółów.
W końcu trafiliśmy na "nasze" mieszkanie :) Ta sama dzielnica, co dotychczas, więc mała szansa, że dzielnica nas negatywnie zaskoczy, a bliżej metra (i sklepów). Blok z 1953, więc nie ma otwartych przestrzeni, jakie projektuje się w nowych budynkach, ale są 3 pokoje i kuchnia z jadalnią - tzn. kwadratowa kuchnia z przestrzenią wystarczającą nawet na 6-osobowy stół.
Zaraz po znalezieniu oferty napisaliśmy do pośrednika odpowiedzialnego za to mieszkanie, bo chcieliśmy się umówić na jego oglądanie. Przyjechaliśmy po pracy, właścicieli nie było w mieszkaniu, ale pani pośrednik wszystko nam pokazała i poodpowiadała na nasze pytania. Dowiedzieliśmy, że poza zabudowanymi szafami (cały przedpokój szaf, ale dobrze zintegrowanych ze ścianami, więc nie rzucają się w oczy, jak obcy element; również kuchenne szafki są integralną częścią mieszkania) w mieszkaniu zostaje lodówka, zmywarka (aaa! pierwsza zmywarka :)) i… pralka! Tak, w mikro łazience zmieściła się pralka i nie trzeba chodzić do pralni (chociaż pralnia w bloku jest).
Podziękowaliśmy, powiedzieliśmy, że się odezwiemy i wróciliśmy do domu. Oboje byliśmy zdecydowani, żeby je wziąć. Szczególnie, że miało nie być licytacji.
Następnego dnia dostałam SMSa od pośredniczki z pytaniem, czy mamy jakieś pytania i jak się nam podobało mieszkanie. Odpisałam, że jesteśmy zdecydowani, żeby je kupić. Był tydzień przed Świętami - my mieliśmy jechać do Polski, pośredniczka też gdzieś wyjeżdżała, więc było wiadomo, że umowę podpiszemy w ciągu kilku dni albo dopiero po dwóch tygodniach. Widać wszystkim zależało na czasie, bo zaproponowano nam termin na podpisanie wstępnej umowy już na dzień następny. Umówiliśmy się, że dostaniemy treść umowy mailem, żeby przeczytać, co dokładnie będziemy podpisywać, a bezpośrednio przed podpisaniem umowy jeszcze zobaczymy pralnię i piwnicę. Wszystko poszło gładko; co ciekawe jednym z dokumentów była lista wad mieszkania - wymieniono nawet jakąś rysę na oknie (po miesiącu mieszkania jeszcze jej nie zauważyłam, chociaż fakt że nie szukałam, ale to znaczy, że nie rzuca się w oczy ;)). Z tego, co widziałam w umowie (albo w jakimś regulaminie), ukryte wady można reklamować jeszcze przez jakiś czas po zakupie. Po podpisaniu tej umowy mieliśmy 2 tygodnie na wpłacenie 10% zaliczki na konto pośrednika, resztę bank miał przelać w dniu przekazania kluczy.
Większość rzeczy ogarniała pośredniczka - to ona zadbała o wysłanie listu do spółdzielni z wnioskiem o przyjęcie nowych członków (spółdzielnia musi zaakceptować nowego członka, bez tego nie da się kupić mieszkania; regulamin spółdzielni precyzuje również, że można z niej zostać usuniętym i wtedy trzeba chyba sprzedać mieszkanie), dała nam listę rzeczy do załatwienia (podpisanie umowy o dostawę prądu, zmiana adresu w urzędach itp.). Po kilku dniach zadzwonił do mnie pan odpowiedzialny za finanse wspólnoty mieszkaniowej i poprosił o przesłanie informacji o zarobkach oraz wypytał o poprzednie miejsce zamieszkania (jeśli by to była jakaś spółdzielnia, to pewnie by szybko sprawdził referencje). Widziałam też, że prześwietlali finanse moje i Marcina w takim centralnym systemie - osoba sprawdzana dostaje informację, kto go sprawdzał i jaki podał powód. Widać bardzo im zależy, żeby nie przyjmować do spółdzielni kogoś nieodpowiedniego (cokolwiek by to miało oznaczać). Po kolejnych kilku dniach dostaliśmy informację od pośredniczki, że zostaliśmy zweryfikowani pozytywnie :)
Chcieliśmy jak najszybciej sfinalizować wszystko w banku, ale okazało się, że skoro odbiór kluczy będzie 1 lutego, to nie ma się co spieszyć (chcieliśmy to załatwić zaraz na początku stycznia) i wszystkie dokumenty z bankiem podpisaliśmy tydzień przed końcem stycznia. W banku zostawiliśmy kontakt do pośrednika nieruchomości i vice versa.
W dniu przekazania kluczy i podpisania ostatniego dokumentu, czas spędziliśmy głównie na czekaniu. My i sprzedający siedzieliśmy sobie w pokoju konferencyjnym i czekaliśmy aż pośredniczka i pani z banku sobie pogadają i posprawdzają, co trzeba. Potem ostatni podpis i… mamy nasze pierwsze mieszkanie!
W budynkach wspólnoty są garaże. ale żeby się tam dostać trzeba swoje odsiedzieć w kolejce - do czasu aż coś się zwolni. Jeszcze się nie wpisaliśmy na listę, ale i tak na razie jesteśmy zadowoleni, bo z okien mamy widok na dwa 7-dobowe parkingi (tzn. takie, których nikt nie sprząta, więc zalega na nich lód i śnieg, ale oznacza to również, że auto może tam stać cały czas i nie trzeba go przeparkowywać raz w tygodniu, jak to ma miejsce gdy parkuje się na ulicy) i jak na razie zawsze udawało się nam na nich znaleźć wolne miejsce.
Subskrybuj:
Posty (Atom)