Miesiąc temu w mejlu od wspólnoty pojawiła się informacja o organizowanej sztafecie jedzeniowej (
matstafetten). Organizatorzy szczególnie zachęcali do udziału nowych mieszkańców, bo taka impreza to dobra okazja do poznania sąsiadów.
Informacji o tej nietypowej sztafecie szukałam w Internecie - zdziwiło mnie, że przez 5 lat naszego pobytu w Szwecji nigdy o czymś takim nie słyszałam - i wszystkie wiadomości, które znalazłam, dotyczyły miejscowości w Norrlandii. Nie udało mi się jednak znaleźć, kto ani kiedy to wymyślił.
Do sztafety zgłaszają się pary. Każda para ma do przygotowania przystawkę, obiad albo deser. I wie, że na posiłku zjawią się u niej dwie inne pary. Uczestnicy dostają koperty z informacją, który posiłek przygotowują i - jeśli nie przygotowują przystawki - nazwisko oraz adres miejsca, gdzie mają się zjawić, by zjeść przystawkę. Gospodarze od przystawek dostają koperty, które na koniec spotkania w ich domu otwierają wszyscy uczestnicy i w ten sposób każda para dowiaduje się, dokąd ma pojechać na obiad (każdy posiłek je się w innym towarzystwie). Podobnie sytuacja wyglądała z obiadem i deserem. Tyle że po deserze była impreza dla wszystkich w lokalnej restauracji, więc gospodarze od deseru nie rozdawali już żadnych kopert.
Na każdy posiłek przeznaczone było 1.5h, a między posiłkami po 0.5h przerwy na dojazd. W organizowanych w okolicy sztafetach - z tego, co ludzie mówili - przyjmuje się, że udział mogą brać ludzie mieszkający (lub chętni wynająć stugę) w promieniu ok.5km. Chodzi o to, żeby nie było dużych odległości do pokonania między posiłkami. Większość ludzi jeździła rowerami, chociaż spotkaliśmy jedną parę, która na deser płynęła łódką (droga była dużo krótsza niż rowerem przez las).
Między obiadem a deserem podjechaliśmy do domu po coś cieplejszego do ubrania. Jechaliśmy przez moment w przeciwnym kierunku niż wszyscy inni (jak ktoś jechał tego dnia po zmroku na rowerze to znaczy, że brał u dział w sztafecie; a deser był u mieszkańców sąsiedniego osiedla - za lasem), więc część ludzi przejeżdżając obok nas śmiała się, że jedziemy w złym kierunku.
Jedzenia było
lagom (w sam raz). Tak, że głodny człowiek nie wychodził, ale w całej imprezie chodzi głównie o aspekt towarzyski. Większość ludzi, których spotkaliśmy, albo urodziła się w okolicy albo mieszka tam od kilkudziesięciu lat. I praktycznie wszyscy się znają. Ludzie rozmawiali o historiach rodzinnych, pytali o wspólnych znajomych, o dzieci (większość ludzi, których spotkaliśmy miało 50-60 lat; czyjaś córka skończyła właśnie studia w Nowym Jorku, kogoś innego córka kupiła dom w okolicy i zamieszkała tam z ośmioma kotami, psem i chłopakiem; tego typu historie).
Gdy dojechaliśmy na deser, ledwo zdążyliśmy się przestawić, a już się okazało, że ludzie wiedzą kim jesteśmy i kto u nas był na pierwszym posiłku. Uroki małej wspólnoty ;-)
Poznaliśmy też właściciela lokalnej firmy budowlanej, który był zaangażowany w budowanie chyba wszystkich nowszych domów na osiedlu, bo wiedział kto budował, kiedy, rzucał nazwiskami i jeszcze kojarzył ludzi z jakimiś cechami albo historiami.
Do każdego posiłku ludzie oferowali alkohol - piwo lub cydr na przystawkę, jakieś bąbelki i piwo do obiadu, a do deseru bąbelki, koniak lub whiskey. Gdy mieliśmy wracać do domu, stwierdziliśmy, że może droga żwirowa z dużą ilością górek, a do tego przez las to nie jest dobry wybór po takiej imprezie. Pojechaliśmy więc trochę na około, ale szeroką asfaltową drogą. Drogą nieoświetloną (nikogo też na niej nie spotkaliśmy), więc jedynie nasze rowerowe światła na dynamo pozwalały nie wjechać do rowu (było pochmurno, więc dosyć ciemno). Nie można było się jednak zatrzymać, bo wtedy dynamo przestawało generować prąd i zapadała totalna ciemność. Przygodowo było!
W całej imprezie brało u nas udział nie więcej niż 30 par. Niewiele. W sąsiednim miasteczku taka impreza organizowana jest od kilkunastu lat, a gdy była jubileuszowa - dziesiąta - sztafeta, to wzięło w niej udział ponad 500 osób! Wszyscy uczestnicy zostali wtedy poproszeni o przywiązanie do swoich rowerów pomarańczowych balonów. Podobno super to wyglądało, jak duże grupy ludzi z balonami jeździły po mieście.