wtorek, 31 października 2017

Tjuvberget

Niedaleko Bollnäs jest rezerwat przyrody Tjuvberget - niedługa leśna ścieżka, na końcu której znajduje się wieża widokowa.

[Tablica informacyjna]

Nazwa Tjuvberget oznacza Górę złodziei. Według legendy w okolicy góry ukrywali się rabusie, którzy napadali na przejeżdzających tamtędy podróżnych. Złodziei udało się złapać przy wejściu do ich kryjówki, którą była grota po wschodniej stronie góry.

W rezerwacie można zobaczyć głuszce i dzięcioły. Pierwszego usłyszeliśmy, drugiego widzieliśmy. Spotkaliśmy również psa z antenką - zapewne w okolicy był jego opiekun, myśliwy.

[Wejście do rezerwatu]

[750m do szczytu]

Prognoza pogody mówiła, że przed południem pogoda będzie ładna, więc wybraliśmy się na spacer. Całą drogę świeciło nam słońce, ale przed Bollnäs pojawiły się mgły... zamglony las wyglądał ładnie:

[Ścieżka]

[Chrobotek]

[Wieża widokowa]

O widoku z góry trudno się wypowiedzieć:

[Widok z wieży na jezioro]

[Widok z wieży na jezioro]


czwartek, 26 października 2017

Wampirze serca i mózgi zombie

Sieć sklepów ICA chcąc zwiększyć spożycie warzyw i owoców u dzieci i młodzieży, wypuściła serię produktów na Halloween. Można wśród nich znaleźć:
1. Ciała pająków *
[Ciała pająków]
2. Palce czarownic
3. Nosy troli
[Nosy troli]
4. Siekane mózgi potworów
5. Zęby wampirów
[Wampirze zęby i siekane mózgi potworów]
6. Oczy wilkołaków
7. Głowy strachów na wróble
8. Serca Drakuli
[Serca Drakuli]
9. Mózg zombie

Sklep ma w swojej halloweenowej serii kilkanaście rodzajów warzyw i owoców. Będą one dostępne w sprzedaży przez 3 tygodnie na przełomie października i listopada.

[Zdjęcie reklamowe z portalu sklepu ICA]

Genialny pomysł marketingowców!


* nazwy marketingowe opisują zwyczajne warzywa:
1. Niebieskie ziemniaki
2. Fioletowe marchewki
3. Słodkie ziemniaki
4. Sałata (chyba lodowa)
5. Główki czosnku
6. Pomidory
7. Papryki
8. Buraki (ugotowane)
9. Kalafior

poniedziałek, 18 września 2017

Sztafeta jedzeniowa

Miesiąc temu w mejlu od wspólnoty pojawiła się informacja o organizowanej sztafecie jedzeniowej (matstafetten). Organizatorzy szczególnie zachęcali do udziału nowych mieszkańców, bo taka impreza to dobra okazja do poznania sąsiadów.

Informacji o tej nietypowej sztafecie szukałam w Internecie - zdziwiło mnie, że przez 5 lat naszego pobytu w Szwecji nigdy o czymś takim nie słyszałam - i wszystkie wiadomości, które znalazłam, dotyczyły miejscowości w Norrlandii. Nie udało mi się jednak znaleźć, kto ani kiedy to wymyślił.

Do sztafety zgłaszają się pary. Każda para ma do przygotowania przystawkę, obiad albo deser. I wie, że na posiłku zjawią się u niej dwie inne pary. Uczestnicy dostają koperty z informacją, który posiłek przygotowują i - jeśli nie przygotowują przystawki - nazwisko oraz adres miejsca, gdzie mają się zjawić, by zjeść przystawkę. Gospodarze od przystawek dostają koperty, które na koniec spotkania w ich domu otwierają wszyscy uczestnicy i w ten sposób każda para dowiaduje się, dokąd ma pojechać na obiad (każdy posiłek je się w innym towarzystwie). Podobnie sytuacja wyglądała z obiadem i deserem. Tyle że po deserze była impreza dla wszystkich w lokalnej restauracji, więc gospodarze od deseru nie rozdawali już żadnych kopert.
Na każdy posiłek przeznaczone było 1.5h, a między posiłkami po 0.5h przerwy na dojazd. W organizowanych w okolicy sztafetach - z tego, co ludzie mówili - przyjmuje się, że udział mogą brać ludzie mieszkający (lub chętni wynająć stugę) w promieniu ok.5km. Chodzi o to, żeby nie było dużych odległości do pokonania między posiłkami. Większość ludzi jeździła rowerami, chociaż spotkaliśmy jedną parę, która na deser płynęła łódką (droga była dużo krótsza niż rowerem przez las).

Między obiadem a deserem podjechaliśmy do domu po coś cieplejszego do ubrania. Jechaliśmy przez moment w przeciwnym kierunku niż wszyscy inni (jak ktoś jechał tego dnia po zmroku na rowerze to znaczy, że brał u dział w sztafecie; a deser był u mieszkańców sąsiedniego osiedla - za lasem), więc część ludzi przejeżdżając obok nas śmiała się, że jedziemy w złym kierunku.

Jedzenia było lagom (w sam raz). Tak, że głodny człowiek nie wychodził, ale w całej imprezie chodzi głównie o aspekt towarzyski. Większość ludzi, których spotkaliśmy, albo urodziła się w okolicy albo mieszka tam od kilkudziesięciu lat. I praktycznie wszyscy się znają. Ludzie rozmawiali o historiach rodzinnych, pytali o wspólnych znajomych, o dzieci (większość ludzi, których spotkaliśmy miało 50-60 lat; czyjaś córka skończyła właśnie studia w Nowym Jorku, kogoś innego córka kupiła dom w okolicy i zamieszkała tam z ośmioma kotami, psem i chłopakiem; tego typu historie).
Gdy dojechaliśmy na deser, ledwo zdążyliśmy się przestawić, a już się okazało, że ludzie wiedzą kim jesteśmy i kto u nas był na pierwszym posiłku. Uroki małej wspólnoty ;-)

Poznaliśmy też właściciela lokalnej firmy budowlanej, który był zaangażowany w budowanie chyba wszystkich nowszych domów na osiedlu, bo wiedział kto budował, kiedy, rzucał nazwiskami i jeszcze kojarzył ludzi z jakimiś cechami albo historiami.

Do każdego posiłku ludzie oferowali alkohol - piwo lub cydr na przystawkę, jakieś bąbelki i piwo do obiadu, a do deseru bąbelki, koniak lub whiskey. Gdy mieliśmy wracać do domu, stwierdziliśmy, że może droga żwirowa z dużą ilością górek, a do tego przez las to nie jest dobry wybór po takiej imprezie. Pojechaliśmy więc trochę na około, ale szeroką asfaltową drogą. Drogą nieoświetloną (nikogo też na niej nie spotkaliśmy), więc jedynie nasze rowerowe światła na dynamo pozwalały nie wjechać do rowu (było pochmurno, więc dosyć ciemno). Nie można było się jednak zatrzymać, bo wtedy dynamo przestawało generować prąd i zapadała totalna ciemność. Przygodowo było!

W całej imprezie brało u nas udział nie więcej niż 30 par. Niewiele. W sąsiednim miasteczku taka impreza organizowana jest od kilkunastu lat, a gdy była jubileuszowa - dziesiąta - sztafeta, to wzięło w niej udział ponad 500 osób! Wszyscy uczestnicy zostali wtedy poproszeni o przywiązanie do swoich rowerów pomarańczowych balonów. Podobno super to wyglądało, jak duże grupy ludzi z balonami jeździły po mieście.

środa, 9 sierpnia 2017

Park drapieżników

W miejscowości Orsa, niedaleko Mory, w regionie Dalarna, znajduje się park drapieżników. Kiedyś był to park niedźwiedzi, ale teraz mieszkają w nim również pantery śnieżne, rysie, wilki i rosomaki, więc park zmienił nazwę na bardziej adekwatną.

[Małe niedźwiedzie brunatne]

Poza wybiegami dla poszczególnych drapieżników, w parku znajduje się strefa arktyczna z tematycznym placem zabaw i małym domkiem z informacjami o Svalbardzie; można tam zobaczyć, jak wygląda noc polarna lub sprawdzić, czy we wstrzymywaniu oddechu dorówna się niedźwiedziowi polarnemu.
Samego niedźwiedzia polarnego też można tam spotkać. Przy jego wybiegu zamocowana jest armatka śnieżna, która jednak w letnie dni jest bezużyteczna. Zwierzę wyglądało na bardzo zmęczone wysoką temperaturą, więc najwyraźniej sadzawka na terenie wybiegu nie była w stanie go wystarczająco ochłodzić.

[Niedźwiedź polarny]

Przy wybiegach dla niedźwiedzi brunatnych stoją platformy widokowe, które pozwalają na obserwowanie terenu z góry. Na wybiegach rosną drzewa i są zbudowane sadzawki, a obserwowanie wszystkiego z wysokości pozwala wypatrzyć zwierzęta nawet jeśli akurat odpoczywają w cieniu za drzewem lub kamieniem.

[Podest widokowy]

[Widok z góry na park i okolicę]

Park położony jest na zboczu dość stromej góry, na której szczycie znajduje się restauracja Toppstugan. Restauracja jest już za terenem parku, ale całodzienne bilety wstępu pozwalają na dwukrotne przejście przez bramki, więc można wyjść na lunch do restauracji a później kontynuować wizytę w parku.
Do restauracji można też dojechać z drugiej strony góry, nie przechodząc przez park; a zimą można dostać się tam również korzystając z wyciągu narciarskiego (na szczycie góry mają swój początek trasy zjazdowe).

[Toppstugan - restauracja]

Kilka dni temu w parku miał miejsce wypadek, w którym niedźwiedź śmiertelnie ranił 19-letniego pracownika parku. Rodzinie, która miała wziąć udział w aktywności z drapieżnikiem udało się uciec. W czasie, gdy pracownik wchodzi na teren wybiegu dla zwierząt, zwierzęta te powinny być zamknięte w innej części swojego wybiegu. Przyczyną wypadku było najprawdopodobniej uszkodzenie ogrodzenia, ale sprawę wciąż bada policja. Do czasu wyjaśnienia, wszelkie zajęcia z udziałem odwiedzających i zwierząt zostają odwołane.

wtorek, 8 sierpnia 2017

Inari

Inari to mała miejscowość w północnej Finlandii. Na jej terenie mieszka jedna z grup Samów, która ma swój własny język - Samowie Inari; a w miejscowym centrum kultury samskiej Sajos ma swoją siedzibę Sámediggi (parlament fińskich Samów).

[Jezioro Inari]

W herbie Inari można zobaczyć rybę z rogami. Według samskich wierzeń, każda grupa ryb danego gatunku zamieszkująca akwen wodny miała swojego przywódcę, którego można było poznać po dużych rozmiarach (nawet 2 metry długości) oraz porożu. Jeśli taka ryba poczuła niezadowolenie w stosunku do rybaków, potrafiła na przykład zabrać całą ławicę na głębsze wody tak, by połów nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Dlatego rybacy starali się zaskarbić sobie przychylność takiego rybiego przywódcy, na przykład składając im ofiary.

[Herb Inari; źródło: Wikipedia]

My odwiedziliśmy muzeum Siida. Można tam znaleźć wystawy poświęcone życiu w trudnych północnych warunkach, historii Samów oraz obejrzeć skansen.

[Widok z tarasu restauracji w Siida]

[Miejsce wymierzania kar]

[Czekający na wymierzenie kary, wydrapywali na ścianach swoje imię i datę]

[Podział na pory roku - zimę oznaczono kolorem niebieskim]

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Treriksröset

Treriksröset to kamień graniczny ustawiony w punkcie, gdzie spotykają się Szwecja, Finlandia i Norwegia. Do miejsca tego można dojść kilkunastokilometrowym szlakiem, lub dopłynąć łódką i przespacerować się 3-kilometrową ścieżką.

Podobno dłuża trasa piesza jest nieprzywidywalna ze względu na bobry, którym zdarza się przegryzać pomosty, przez co turyści bez kaloszy mają problem z dotarciem do celu suchą nogą.

Łódka odpływa z fińskiego Kilpisjärvi trzy razy dziennie. Podane przez przewoźnika godziny są, niestety, orientacyjne; my czekaliśmy 40 minut. Łódką płynie się 30-40 minut, a następnie idzie jedyną dostępną ścieżką.

[Widok ze szlaku w stronę jeziora Kuohkimajärvi]

[Jezioro Kuohkimajärvi]

[Łódka M/S Malla przywożąca pasażerów na szlak]

Mimo że na szlaku znajdują się drewniane pomosty, droga była miejscami zalana i trzeba było iść na przykład po kawałkach pociętego drzewa, trzymając się siatki, która chyba wyznaczała granicę ze Szwecją.

[Kładka na szlaku]

[Kładka na szlaku, przy trasie dla skuterów śnieżnych]

[Kwiatki na szlaku]

[Kwiatki na szlaku]

Na szlaku zobaczyć można było ludzi w kapeluszach z siatką, które przypominają kapelusz pszczelarski. Wydawało mi się do dziwne, do czasu, gdy musiałam się na chwilę zatrzymać, żeby ściągnąć kurtkę. Te kilkanaście sekund spowodowało, że obsiadło mnie sporo komarów, które już do końca wycieczki nie dawały mi spokoju.

Tuż przed puntem granicznym jest rozwidlenie szlaku. Żeby skręcić w dobrą stronę, trzeba znać fińską nazwę Treriksröset - czyli Rajapyykki.

[Drogowskaz]

Na kamieniu zaznaczone są godła Szwecji, Finlandii i Norwegii. Dojść do niego można po niezbyt szerokiej drewnianej kładce, która prowadzi wokół kamienia. Zarówno kamień jak i podstawa kładki zanurzone są w wodzie.

[Kładka prowadząca do kamienia granicznego]

[Kamień graniczny]

[Kładka przy kamieniu granicznym]


Informacje o łódce M/S Malla

niedziela, 6 sierpnia 2017

Samska kawa

Nocleg po wizycie na Nordkapp zarezerwowaliśmy w Havøysund. Tak odkryliśmy trasę widokową 889, którą dane nam było docenić dopiero w drodze powrotnej, następnego dnia. Mgła powodowała, że człowiek skupiał się głównie na wypatrywaniu zakrętów i reniferów; przy kiepskiej widoczności nie dało się zobaczyć, że z jednej strony drogi są skały, a z drugiej woda, więc szansa, że jakiś renifer się przybłąka, jest bardzo mała.

[Droga 889 w Norwegii]

[Droga 889 w Norwegii]

[Droga 889 w Norwegii]

[Zbliżamy się do Havøysund]

Havøysund nie ma nic szczególnego do zwiedzania. To małe miasteczko z portem, sklepem, cmentarzem i restauracją. Ponieważ przyjechaliśmy na miejsce dosyć wcześnie, a lokalna restauracja miała dobre opinie w Internecie, postanowiliśmy do niej pojechać na kolację.
Chcieliśmy sprawdzić na stronie restauracji jej adres, ale zamiast tego był tylko opis w stylu "za mostem skręć w lewo, dojedź do cmentarza, skręć w prawo...". Szukaliśmy więc po drodze punktów orientacyjnych i póki były budynki w okolicy, to jakoś szło, ale gdy w opisie pojawiła się informacja "kieruj się na wiatraki", a widoczność była na może 30 metrów, to stwierdziliśmy, że jedziemy prosto i zobaczymy, dokąd dojedziemy. W pewnym momencie udało nam się znaleźć kolejny punkt orientacyjny z listy - czerwony dom - ale zobaczyliśmy go dopiero w momencie mijania.


[Czerwony dom we mgle]

Dojechaliśmy w końcu do grupy czterech samochodów zaparkowanych przy drodze. Szerokość wyżwirowanej powierzchni wskazywała, że mógł to być parking. Zostawiliśmy tam auto i dalej udaliśmy się pieszo.

[Droga do restauracji]

Kilkadziesiąt metrów dalej z mgły wyłoniła się restauracja. Yay!

W menu kilka dań - w tym gulasz z renifera i jakaś ryba - a ponadto samska kawa. I od kawy zaczęliśmy! O czymś, co nazywa się kaffeost, czyli "serze do kawy", słyszałam wcześniej, ale sama nie próbowałam zalewać sera kawą. A samska kawa to coś więcej niż kaffeost.
Kawę dostaliśmy w pojemniku, którego używa się do przygotowania kawy na ognisku. Ponadto w kawowym zestawie były suszone plasterki mięsa renifera oraz ser w plasterkach. Do kubka wlewa się kawę i wsadza kawałek mięsa, żeby zmiękł - chwilę trwa zanim to się stanie, w tym czasie kawa nabywa mięsno-słonego smaku. Z serem sprawa jest prostsza, bo on się w kawie rozpuszcza (jak na zapiekance) zostawiając oka tłuszczu. O ile namoczone w kawie mięso jest całkiem niezłe (tylko trzeba poczekać dłuższą chwilę aż porządnie zmięknie), a kawa z aromatem mięsa nie smakuje najgorzej, o tyle tłuszcz serowy w kawie zmieniał ją na niepijalną dla mnie.

[Samska kawa]

Podobno z restauracji jest ładny widok na morze. Niestety, nie było nam dane go podziwiać. Zamiast tego mogliśmy się poczuć jak w lecącym przez chmury samolocie.



sobota, 5 sierpnia 2017

Nordkapp

W tym roku na wakacje pojechaliśmy na... północ. Jak zwykle - chciałoby się powiedzieć. Odwiedziliśmy "najbardziej" wysunięty na północ kawałek Europy, czyli Przylądek Północny (Nordkapp). W rzeczywistości najbardziej północny fragment Europy znajduje się na innej wyspie, do której jednak nie ma dojazdu, więc dla turystów to Nordkapp jest "tym miejscem".

[Nordkapp już za 13 km]

Pogoda w Norwegii była taka, jak zazwyczaj, gdy tam jedziemy, czyli pochmurno z niewielkimi opadami deszczu. Ponadto praktycznie na całej długości drogi E69, która prowadzi na Nordkapp, jechaliśmy we mgle - czasem mniejszej, czasem większej, ale czasem też można było zobaczyć, co się dzieje w okolicy, bo akurat jechaliśmy tuż pod chmurą.

[Mgliście]

Mgły w Laponii są problematyczne głównie ze względu na wypasające się renifery, które - nie zachowując należytej ostrożności - przebiegają przez jezdnię.

[Renifery na drodze]

Wjazd na parking przy Nordkapp jest płatny dla każdego turysty w pojeździe silnikowym. Jeśli przyjedzie się rowerem lub przyjdzie pieszo, wstęp jest darmowy. Kilka kilometrów przed terenem Nordkapp (terenem, bo poza symbolicznym globusem jest tam spory parking, hotel, restauracja, sklep z pamiątkami a nawet coś w rodzaju bezwyznaniowej kaplicy, w której można wziąć ślub) znajdują się dwa niewielkie parkingi, na których można zaparkować samochód by na przylądek dojść pieszo.

[Bramki wjazdowe na teren Nordkapp]

 [Nordkappowy globus]

Na samym przylądku było mgliście, ale momentami dało się zobaczyć wodę u podnóża skał.

[Zamglony globus na Nordkapp]

[Skały we mgle, ale morze widać]

[Przylądkowy widok na morze Barentsa]

Jakieś 100, może 200 metrów na zachód od obecnego Nordkappowego globusa, w miejscu, które jeszcze 100 lat temu było uznawane za najbardziej północy przylądek Europy, znajduje się niewielki obelisk i tabliczka informacyjna.

[Obelisk w miejscu wcześniej uznanym za najbardziej wysunięte na północ]

W czerwcu 1988 roku na Nordkapp spotkało się siedmioro dzieci - Jasmine z Tanzanii, Rafael z Brazylii, Ayumi z Japonii, Sithideh z Tajlandii, Gloria z Włoch, Anton z ZSRR i Louise z USA. Każde z dzieci zaprojektowało płaskorzeźbę, które rok później zostały odlane w brązie. Postawiono tam wówczas również rzeźbę "Matka i dziecko" Evy Rybakken.
Od 1989 roku przyznawana jest nagroda Dzieci Ziemi. Nagrodę tę w wysokości 100 000 koron może dostać osoba lub organizacja, która pomaga dzieciom znajdującym się w trudnej sytuacji.

[We mgle teren Nordkapp wygląda trochę jak krajobraz księżycowy]

[Informacja o rzeźbie "Dzieci Ziemi"] 

[Rzeźba "Dzieci Ziemi"] 


Na terenie Nordkapp pracuje wielu zagranicznych studentów, więc rozmowy po szwedzku odpadają, chyba że akurat trafi się na Norwega.