wtorek, 31 lipca 2012

Dookoła Szwecji: Kiruna - Jokkmokk

Przed wyjazdem z Kiruny pojechaliśmy obejrzeć miejscowy drewniany kościół z początku XX wieku. Kształ inspirowany był m.in. lapońskim domem/namiotem (kåta) i norweskim kościołem klepkowym (świątynię Wang w Karpaczu ktoś kojarzy?).

[dzwonnica]

[bok kościoła]

[widok z przodu]

[wnętrze kościoła]

[wnętrze kościoła]

Z Kiruny pojechaliśmy na spotkanie z reniferami do lapońskiego muzeum w Jukkasjärvi. Chyba pierwszy raz w życiu dojechaliśmy do końca drogi - przez całą miejscowość jedzie się normalną drogą asfaltową, na której końcu jest parking, a za nim płot. Nie da się dalej pojechać - jakby to był koniec świata ;-)
Muzeum jest bardzo małe, a rzeczy oferowane w sklepie z pamiątkami są bardzo drogie (zauważalnie droższe niż np. podobne rzeczy w Wiosce Św. Mikołaja w Rovaniemi; w obu można było kupić gadżety związane z Laponią). Niestety spóźniliśmy się na wycieczkę z przewodnikiem, a samemu trochę strach był podchodzić do reniferów (do zagrody weszłam, ale jak zwierzaki zaczęły wąchać, brzuchy im się zaczęły szybko ruszać i generalnie nie wyglądały na zadowolone, to stamtąd prawie wybiegłam). Trudno również samemu nauczyć się rzucać lassem - z instruktorem byłoby zdecydowanie łatwiej.

[renifery w zagrodzie]

[renifery pod dachem]

Na trasie, w okolicy tamy w miejscowości Porjus, spotkaliśmy parę dzikich reniferów. Nie zważając na przepaść, spokojnie pasły się po tej mniej bezpiecznej stronie barierki.

[dziki renifer w okolicy Porjus]

Naszym celem był Jokkmokk - ośrodek kultury Samów (mieszkańców Laponii) - miejscowość znana przede wszystkim ze swojego dorocznego targu. Targ odbywa się zimą już od ponad 400 lat i towarzyszą mu imprezy kulturalne Samów.
Miejscowość jest nieduża - ma niecałe 3000 mieszkańców - i skupiona wokół jednej głównej ulicy. Nie spodziewaliśmy się po niej wiele, ale nie wiedzieliśmy, że nie będzie tam tak zupełnie nic (nie licząc targu, składającego się z kilku stoisk, na którym sprzedawano głównie ubrania, oraz budki z tajskim jedzeniem). Głównym ośrodkiem kultury jest muzeum, którego nie odwiedziliśmy. Za to skorzystaliśmy ze Slow Foodowej restauracji, która się przy muzeum znajdowała. O dziwo ceny w niej były takie jak w innych restauracjach, a spodziewaliśmy się (po tym logo "Slow Food") cen przynajmniej o połowę wyższych niż standardowe. W takim miejscu wybór obiadu był oczywistością - renifer!

Na nocleg wybraliśmy hotel nad jeziorem, więc komary bzyczały nam całą noc, a rano mieliśmy sporo bąbli. Ale przynajmniej nie raziło nas w nocy słońce - zestaw żaluzje + grube zasłony to dobry przyjaciel na każdy dzień polarny!
W hotelowej restauracji pełno było wypchanych zwierząt - były ptaki, niedźwiedź, skóry reniferów. Idealne miejsce dla myśliwych. Dla miłośników zwierząt (tych żywych) niekoniecznie.


poniedziałek, 30 lipca 2012

Dookoła Szwecji: Kiruna - Narvik - Kiruna

Na dworcu w Kirunie są automaty, w których można kupić bilet lub odebrać bilet zarezerwowany wcześniej przez internet. Na każdym jest imię i nazwisko właściciela, trzeba mieć więc ze sobą dowód tożsamości. Nikt tego jednak nie sprawdzał.

Gdy czekaliśmy na pociąg, pogoda była "północna", czyli świeciło słońce i było poniżej 15 stopni. Turyści ubrani w kurtki lub polary, ale była też jedna rodzina - najwyraźniej miejscowa - w której dorośli i dzieciaki chodzili w klapkach, szortach i podkoszulkach.

Nie wiedzieliśmy, jaki jest rozkład miejsc w pociągu. Bardzo chcieliśmy siedzieć z prawej strony - tak polecały przewodniki, bo podobno widoki są lepsze - ale nie wiedzieliśmy, jakie numery miejsc powinny nas interesować. Wzięliśmy więc jakieś losowe miejsca obok siebie. W pociągu okazało się, że mamy wagon bezprzedziałowy i nie dość, że siedzimy po lewej stronie to jeszcze tyłem do kierunku jazdy.

Pociąg był dalekobieżny, poza zwykłymi wagonami bez przedziałów były też takie z miejscami do spania oraz bar, z którego korzystało dużo osób (kupując głównie kawę, ale zdarzył się też ktoś z miską, za którą ciągnął się zapach chińskiej zupki).
Wygodne fotele - dość szerokie i głębokie - z odpowiednio dużą przestrzenią na nogi, składanymi stolikami, uchwytami na kubki i gniazdkami elektrycznymi (między naszymi fotelami były takie 2). Na oknach rolety - ściągane od góry, więc nawet jeśli się zasłaniało przed słońcem, to nadal można było podziwiać krajobraz. Przy wejściach do wagonu oraz na środku były półki na większy bagaż; poza nimi były standardowe półki nad siedzeniami, ciągnące się wzdłuż wagonu.

Najwięcej pasażerów opuściło pociąg w Abisko i okolicy (jeszcze po szwedzkiej stronie) - poza tym, że są tam trasy narciarskie przyciągające ludzi zimą, to zaczynają się tam również piesze szlaki. Dzięki temu zwolniło się sporo miejsc po pożądanej prawej stronie.

Krajobraz był przepiękny - szczególnie po przejechaniu norweskiej granicy. Dużo skalistych gór, lasów niewiele, a jeśli już to z niewysokimi drzewami. Z pociągu widać było, że w niektórych miejscach wciąż leży śnieg, ale nie było go dużo.

[widok po lewej stronie pociągu]


[widok po prawej stronie pociągu]

Gdy zbliżaliśmy się do Narwiku, pociąg, który do tej pory jechał głównie doliną, zaczął się wspinać na górę. Wtedy można było przykleić się do szyby po prawej stronie pociągu - co zrobili praktycznie wszyscy pasażerowie - patrzeć i podziwiać... i nagrywać ;-)


[widok po prawej stronie pociągu]


[wciąż po prawej stronie pociągu]

Większość prób nakręcenia filmu kończyła się na ciemnym tunelu. Tunele były zbite z desek i miałam wrażenie, że służą jedynie do psucia widoku. Znajoma uświadomiła mi jednak, do czego te tunele służą. Zimą.

[ta sama trasa zimą]

Narvik wygląd na nieduże miasto, w którym nie ma co robić. Jest jakieś muzeum, gdzieś poza centrum jest port... 

[Narvik]

[Narvik]

[bliżej na biegu niż do Warszawy]

Nie przepuściliśmy okazji zjedzenia ryby nad morzem... no, nie do końca ryby ;-) Obiad zjedliśmy w barze obok sklepu rybnego. Poza halibutem zamówiliśmy również wieloryba! Niby wiadomo, że to ssak, ale jednak trochę dziwnie widzieć takie brązowe mięso z czegoś, co wcześniej pływało w morzu, z rybami.

[halibut]

[wieloryb]

Ceny - w porównaniu do tych ze Sztokholmu - nie są znacząco wyższe. Jednostkowo jest kilka procent drożej, poza tym korona norweska jest warta ok. 1,2 korony szwedzkiej, ale nie są to kilkukrotne przebicia, jakich się spodziewaliśmy.
W barze była informacja, że przyjmowane są tylko norweskie karty kredytowe, więc wypłaciliśmy gotówkę z bankomatu. Ale już w sklepie spożywczym zapytaliśmy o możliwość płatności szwedzką kartą i sprzedawca nam powiedział, że oczywiście można nimi płacić, bo to przecież też z Unii Nordyckiej.

Po obiedzie wróciliśmy na dworzec, skąd miał odjeżdżać nasz powrotny autobus. Czekając na niego, zobaczyliśmy, że na sąsiedniej górze jest kolejka linowa. Szkoda, że nie wiedzieliśmy o niej wcześniej, pewnie byśmy pojechali zobaczyć, co stamtąd widać.

[okolice stacji kolejowe]

Do Kiruny wracaliśmy autobusem (myśleliśmy, że wybranie opcji "SJ" w automacie oznacza jedynie pociągi), ale ta podróż też okazała się ciekawa. Minęliśmy np. parking, który był oznaczony jako miejsce bitwy o Narwik. Autobus jedzie cały czas doliną, więc widoki były trochę inne niż te z pociągu, ponadto przejeżdżaliśmy przez centra turystycznych miejscowości (w jednej z nich była kumulacja wszystkich atrakcji na małym terenie - krótki wyciąg, wzdłuż którego stały domki campingowe, niewielka górka do zjeżdżania, a na jej szczycie restauracja, sklep i przystanek autobusowy).
[droga z Narviku do Kiruny, Norwegia]

[droga z Narviku do Kiruny, Norwegia]

Po powrocie do Kiruny szukaliśmy czegoś do zjedzenia kolację. Niestety większość restauracji jest otwarta albo do 13:00 (tak, to nie jest pomyłka) albo do 18:00. A w restauracji na naszym campingu trzeba wcześniej zarezerwować stolik (to działa bardziej jak stołówka, bo nie ma też wyboru dań - jest rozpisane menu na cały tydzień). Udało nam się jednak znaleźć centrum handlowe ze sklepami otwartymi aż do 22:00!

czwartek, 19 lipca 2012

Dookoła Szwecji: Luleå - Kiruna

Gdy oglądaliśmy mapę i patrzyliśmy na trasę zaplanowaną na następny dzień, Marcin zauważył, że całkiem niedaleko jest do Rovaniemi. Co prawda w dokładnie przeciwnym kierunku, ale Finlandia, Mikołaj... kusiło!

Rano udało się nam wstać odpowiednio wcześnie, więc pojechaliśmy w kierunku Rovaniemi. 
Na granicy z Finlandią żadnego śladu po dawnych przejściach granicznych - po prostu za jednym z rond w Haparandzie znajduje się wyższy niż standarowe słup z dwoma tabliczkami "Sverige" i "Suomi". I witamy w Finlandii :)

[prawie w Finlandii]

Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy to brak flag. W Szwecji przy każdym gospodarstwie stoi wysoki maszt, na którym powiewa szwedzka flaga. W Finlandii gospodarstwa wyglądały podobnie, maszty również były, ale na ogół puste - bardzo rzadko można było zobaczyć fińską flagę. Reszta wyglądała podobnie - las, las, las i gdzieniegdzie domy.

Rovaniemi... Zawsze mi się wydawało, że tam, gdzie jest Mikołaj, koniecznie musi być śnieg. A jeśli w okolicy jest jakaś miejscowość, to pewnie taka nieduża wioska, skórzane namioty, renifery... W rzeczywistości Rovaniemi to nie takie całkiem małe miasto. Są tam parki, bloki, sklepy... i ponad 30000 ludzi. Wygląda mniej więcej tak, jak każde inne europejskie miasteczko.

Wioska św. Mikołaja jest dobrze oznaczona, nie sposób jej przegapić. Z Rovaniemi jedzie się do niej samochodem kilka minut. Nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie jest wejście do wioski, więc najpierw poszliśmy do sklepu kupić sobie pamiątkowe koszulki z Koła Podbiegunowego. Przy kasie zapytaliśmy o Wioskę, czym skonsternowaliśmy kasjerkę. Zapytała, czy mieliśmy zrobioną rezerwację. Tym razem my nie załapaliśmy, o co chodzi. Chwila wyjaśnień i już wiadomo. Przy Mikołajowej Wiosce są domki do wynajęcia - coś w rodzaju hotelu - i o to pytała kasjerka. A Wioska... właściwie to już byliśmy na jej terenie. Myśleliśmy, że są jakieś bilety wstępu, ale nie było - stąd nasze zagubienie. Parking też był darmowy.

Wioska św. Mikołaja to parking w okolicy którego stoi kilka budynków. W większości znaleźć można sklepy z pamiątkami i restauracje. Ale jest też pokój, w którym można spotkać się z Mikołajem. Tutaj wstęp jest płatny - i wcale nie tani - a znalezione przez nas w internecie opinie turystów są w przeważającej części negatywne, tzn. większość osób, która tam była, uznała, że atrakcja nie była warta swojej ceny. Mikołaj przyjmuje interesantów za takimi drzwiami:

[drzwi do Mikołaja]

Jest też budynek poczty, do którego przychodzą listy od dzieci z całego świata. Zimą podobno fajnie to wygląda, ale teraz, w środku lata, było pusto. Można też wysłać stąd kartkę i zostanie na niej przybita specjalna pieczątka z Koła Podbiegunowego.

[mikołajowa poczta]

Na placu między głównymi budynkami znajduje się linia pokazująca przebieg Koła Podbiegunowego, podpisana w kilku językach.
Jest też niemały plac zabaw, a zimą można sobie kupić wycieczkę psim zaprzęgiem. To musi być super! Ale nie latem. Latem nie ma śniegu i jest dosyć ciepło - było około 16 stopni. To dużo, szczególnie jeśli się liczyło na śnieg ;)

[tablica informująca o Kole Podbiegunowym]


W tej lapońskiej części świata na obiad  nie wypadało zjeść nic innego jak mięso renifera, puree ziemniaczane i dżem lingonowy (z tej czerwonej borówki).

Po przekroczeniu Koła Podbiegunowego jest jedna rzecz, która się zmienia na drodze. Pojawiają się renifery - dzikie i hodowlane. I jest ich naprawdę dużo - nie tak, jak prawie zupełny brak zwierząt na odcinkach drogi z oznaczeniem "uwaga, dzikie zwierzęta". Na trasie z Rovaniemi do granicy fińsko-szwedzkiej spotkaliśmy 3. Przy czym jeden szedł środkiem drogi, w tym samym kierunku co my, a skręcił w jakąś boczną drogę zamiast prosto w gęsty las. Pozostałe 2 usiłowały przejść z przez drogę z jednej części lasu do drugiej.

Jeśli chodzi o Kirunę - nasz cel tego dnia - to na pierwszy plan wybija się kopalnia - duża hałda widoczna jest przed dojechaniem do miasta. Nawet w centrum wszystko jest takie przemysłowe - czy to ratusz czy pomniki, np. w parku znajduje się pomnik młota, a na dworcu kolejowym można zobaczyć pomnik robotników niosących jakiś pręt.

[kopalnia]

[jeden z robotniczych pomników]

[ratusz]

W Kirunie mieliśmy zaplanowany nocleg na campingu. Było trochę ludzi, ale trudno to nazwać tłokiem. Camping poza wyznaczonymi miejscami na przyczepy campingowe i namioty posiadał również część hotelową składającą się z małych szeregowych domków, które w środku wyglądały jak zwykły pokój hotelowy, tyle że przed wejściem były jeszcze jedne drzwi - schowek na narty. W pokoju nie można było trzymać psa, ale można było z nim przyjechać - dla psów przygotowane były osobne miejsca noclegowe.

Mimo że temperatura oscylowała w okolicy 15 stopni, na sąsiadującym z campingiem otwartym basenie ludzi nie brakowało. Nie wiem, czy to miejscowi się kąpali dla ochłody czy też turyści stwierdzili, że skoro są na wakacjach, to trzeba się kąpać.
W głównym budynku campingu, przy recepcji, chyba nie podzielano opinii co do panujących letnich temperatur, bo rozpalono w kominku.

W Kirunie było naprawdę dużo komarów. Trudno było dojść z domku na głównego budynku bez narażenia się na pogryzienie. Kolację jedliśmy w ogródku letnim jednej z restauracji w centrum, co też okazało się nietrafionym rozwiązaniem - jedzenie było bardzo dobre, ale walka z komarami do przyjemnych nie należała.

Dzień polarny... to jest to, co strasznie chcieliśmy zobaczyć. Po jednej nocy nam przeszło ;) Najpierw czekaliśmy do północy, żeby pójść na wyznaczoną ścieżkę, ale potem okazało się że ma ona ponad 4 km, a my byliśmy zbyt zmęczeni, żeby w środku nocy urządzać sobie dłuższy spacer. Fakt, że niebo było prawie bezchmurne, więc była szansa zobaczyć słońce, ale trzeba było obejść sąsiednią górę. Więc zadowoliliśmy się widokiem jasnego nieba.
Problemem okazały się zasłony w pokoju. A raczej ich brak. Same żaluzje nie dały możliwości dokładnego zasłonięcia okien. Poza tym ktoś jeszcze wymyślił okno w drzwiach wejściowych, więc słońce świeciło na nas z dwóch stron (no, nie bezpośrednio, ale jednak). Spanie w takich warunkach, to prawie jak popołudniowa drzemka w przedszkolu - takie same warunki jeśli chodzi o jasność w pomieszczeniu.

[po północy w Kirunie]

[po północy w Kirunie]

[po północy w pokoju]




niedziela, 15 lipca 2012

Dookoła Szwecji: Umeå - Luleå

Umeå ma około 110 000 mieszkańców, z czego 1/3 stanowią studenci i kadra lokalnych uczelni, miasto jest więc niemałe (a jak na szwedzkie warunki, to wręcz duże). Jego historia sięga początku XIV wieku, więc wydawało się, że będzie co oglądać. Niestety, nie udało się nam znaleźć czegoś w rodzaju oficjalnego centrum miasta, więc pojechaliśmy w okolice ratusza (rådhus).

Pod koniec XIX wieku miasto zostało w znacznym stopniu spalone, więc przy odbudowie postarano się tak zaprojektować przestrzeń, żeby ograniczyć rozprzestrzenianie się pożarów. Dlatego w centrum Umeå ulice są szerokie i jest dużo niewielkich parków. Ponadto wzdłuż ulic posadzone są brzozy - to jeden z symboli miasta.

[odbudowany po pożarze ratusz]

[przyratuszowy park]

[rzeźba z pnia drzewa w przyratuszowym parku - 
były takie dwie, umieszczone symetrycznie przy alejce]

[Umeälven]

Generalnie nic specjalnego nie było ani przy ratuszu, ani w jego najbliższej okolicy. Miasto nie robiło dobrego wrażenie - mimo, że było już po godzinie 9 rano, na ulicach było bardzo mało ludzi (nie licząc turystów pakujących się do autokaru przy hotelu), senna atmosfera. Jedynie tablica ogłoszeń zalepiona plakatami informującymi o koncertach przypominała, że w roku akademickim coś się tutaj działo.

Bez żalu opuściliśmy Umeå, żeby udać się w kierunku miejscowości Bjurholm, gdzie znajduje się Dom Łosi (Älgens Hus). Dzień wcześniej jechaliśmy tą drogą do Umeå i padał deszcz, to samo stało się niedługo po wyjechaniu z miasta.

Dom Łosi wygląda jak zwykłe gospodarstwo. Jest dom (główny budynek, w którym znajduje się restauracja, sklep z pamiątkami i mała sala do pokazów filmu przyrodniczego), pomieszczenia gospodarskie (m.in. jednoizbowe muzeum prezentujące historyczne i mityczne informacje o łosiach) oraz duża łąka, po której chodzą zwierzęta.

[łosiowe mity]

Jak uzbiera się kilkuosobowa grupa chętnych do zwiedzania, właściciel zabiera wszystkich do sali i opowiada o życiu łosi, a następnie włącza kilkunastominutowy film prezentujący rok z życia tego zwierzęcia. Prezentacje prowadzone są w języku szwedzkim, angielskim i niemieckim.

Łosie co roku na wiosnę zaczynają "hodować" swoje rogi, by zrzucić je zimą (dzięki czemu można sobie poroże w lesie znaleźć i zostać jego właścicielem bez uśmiercania zwierzęcia!) - utrzymanie dużych (i ci ężkich) rogów, to spory wydatek energetyczny, nie opłaca się go utrzymywać przez kilka miesięcy, gdy śnieg odcina łatwy dostęp do pożywienia a mróz dodatkowo odbiera energię.
W pierwszym roku życia łosia rogi są krótkie i przypominają bardziej grubą gałąź niż szeroką łopatę, dopiero w drugim czy trzecim roku rogi zaczynają wyglądać imponująco. I z każdym rokiem odrastają większe.
Łoś o rogi musi dbać. Wbrew pozorom same nie urosną. Rogi w fazie wzrostu pokryte są cienkim futerkiem, pod którym znajduje się sieć naczyń krwionośnych. Zwierzę musi rogi regularnie masować (robi to tylnymi łapami, schylając nisko głowę), dzięki czemu zapewnia lepsze ukrwienie. W miejscowym muzeum można zobaczyć poroże łosia, który miał chorą jedną z tylnych łap - nie mógł się na niej utrzymać, więc drugą łapą rogów nie pomasował. W związku z tym jeden róg był mały (jak u młodego łosia), a drugi rozbudowany tak, jak powinien. Trudno musiało mu się chodzić z takim niesymetrycznie rozłożonym ciężarem.

Jak polowano na łosie kiedyś, gdy nie było broni palnej? Najczęściej je straszono! Łosie mają bardzo słabe serca, więc jeśli coś je zestresuje, to giną. Inną metodą było kopanie głębokich dołów - jak łoś do nich wpadał to sobie skręcał kark. Problematyczne było jednak wyciąganie ciężkiego zwierzęcia z takich pułapek.
Naturalnymi wrogami łosi są niedźwiedzie i wilki. Niedźwiedzie są bardzo silne a łosie mają na grzebiecie jedno słabe miejsce, po uderzeniu w które zwierzak ginie.

[łoś i niedźwiedź - mimo podpisów "wilk" i "niedźwiedź"]

Łosie mają węch dużo czulszy od psa. Muszą zimą potrafić wywąchać pożywienie, które znajduje się głęboko pod śniegiem.

Największą atrakcją była oczywiście wizyta w zagrodach żywych zwierząt. Można było głaskać małe łosie i robić sobie z nimi zdjęcia. Niestety, mimo wczesnej pory, zwierzęta już wyglądały na zmęczone. Najpierw pozwalały się głaskać, ale później uciekały.

[mały łoś]

Można było też wejść do zagrody dużych łosi. To było coś! Jak pierwszy raz pogłaskałam łosia, to się wystraszyłam, że zrobiłam mu krzywdę, bo została mi w ręce kępa jego sierści. Ale teraz już wiem, że one po prostu linieją. To futro było nieprzyjemne w dotyku - bardzo sztywne - może dlatego, że martwe. Za to rogi łosia... są bardzo miękkie i miłe! Zdecydowanie przyjemniejsze do głaskania :-)

[duży łoś]

Duże łosie zupełnie nie przejmowały się gromadą ludzi, którzy je obskoczyli. Spokojnie stały przy paśniku i jadły jakiś granulat. Tylko jeden został gdzieś daleko na łące, schowany w wysokiej trawie.

[odwracanie uwagi łosi od bramy wejściowej]

[łoś jedzący granulat]

Po wizycie u łosi pojechaliśmy dalej na północ, do Luleå. Po drodze, w okolicach miejscowości Piteå, znajdują się najbardziej nasłonecznione, a do tego piaszczyste, plaże Szwecji. Chcieliśmy zobaczyć, czy woda w Zatoce Botnickiej jest tak samo zimna jak na południu Bałtyku, czy jednak tak ciepła, jak informują wakacyjne foldery. Poświęciliśmy chwilę, żeby dojechać z głównej drogi na oznakowane kąpielisko, ale okazało się ono częścią dużego campingu, więc z kąpieli nic nie wyszło.

W Luleå były 22 stopnie i błękitne niebo. Miasto zrobiło na nas dużo lepsze wrażenie niż Umeå. Miało ładny deptak, restauracje wystawiały swoje ogródki. Chcieliśmy znaleźć lokal z regionalnym jedzeniem, ale nam się nie udało. Część miejsc była już zamknięta (tak, nierzadko zdarzało się - na północy Szwecji - trafić na knajpę czynną do godziny 16 czy 17), a w pozostałych sprzedawano jedynie kanapki albo były to restauracje z kuchnią azjatycką (tych znaleźliśmy kilka).
Tego dnia hotel miał recepcję czynną jedynie do 13:00 (hotel to mała rodzinna firma, chyba tylko jednego pracownika mają). Wysłaliśmy więc rano maila z informacją, że będziemy wieczorem, a w odpowiedzi dostaliśmy kod do drzwi wejściowych i informację, że klucz do pokoju znajdziemy po przyjeździe w kopercie na blacie recepcji.
Już tutaj nie chciało się zrobić w nocy ciemno - przynajmniej do północy było jasno - doceniliśmy więc zestaw żaluzje + ciemne zasłony w pokoju.

[23:30 w Luleå]

sobota, 14 lipca 2012

Dookoła Szwecji: Stockholm - Umeå

Na nasze pierwsze szwedzkie wakacje wybraliśmy się w podróż dokoła Szwecji. Chcieliśmy zobaczyć najciekawsze miejsca - najbardziej fascynowało nas, jak wygląda świat za kołem podbiegunowym, ale w jeden dzień dojechać się tam nie da (zakładając, że podróżujemy samochodem, a na urlopie chcemy odpocząć a nie bić życiowe rekordy).

Ze Sztokholmu do Umeå jest około 650 km, ale chcieliśmy po drodze zobaczyć Wysokie Wybrzeże (Höga Kusten) i rysunki naskalne w Nämförsen. Niestety obie te rzeczy są na równoległych trasach, więc musieliśmy nadłożyć ponad 100 km., żeby zobaczyć je obie.


[przydrożne widoki]


Droga E4 to najgłówniejsza droga Szwecji łącząca północ z południem. W okolicach Sztokholmu jest autostradą, później zamienia się w drogę ekspresową, a im dalej na północ tym bardziej się robi wąska. Chyba na całej długości wzdłuż drogi ciągnie się siatka mający zabezpieczać przed wtargnięciem na jezdnię zwierząt. I faktycznie, żadnych zwierząt tutaj nie spotkaliśmy - nawet za siatką ich nie było widać.
Na odcinku, gdzie była autostrada, jezdnie oddzielone były od siebie często nie tylko pasem zieleni w postaci trawy, ale zdarzały się górki, skupiska wyrośniętych drzew i krzaków. Czasem można było zapomnieć, że jest się na autostradzie a nie na zwykłej wąskiej drodze jednopasmowej.
W miejscu, gdzie droga robi się węższa, są na zmianę 2 pasy w jednym kierunku, później 2 pasy w przeciwnym kierunku. Jakby chcieli oszczędzić na betonie robiąc wszędzie 3 pasy zamiast 4. Inaczej niż w wyznaczonych miejscach nie dało się wyprzedzać, ponieważ ruch w przeciwnych kierunkach oddzielony był barierką.
Za to co jakiś czas pojawiały się na trasie miejsca do zawracania (vändplats). Taka oznaczona wybetonowana pętla przy drodze, która kończyła się odcinkiem prostopadłym do jezdni i miała połączenie z pasem ruchu w przeciwnym kierunku. Nie, nie jest to coś, z czego może skorzystać każdy kierowca, jak pomyli drogę i chce zawrócić. W tych miejscach zawracać mogą jedynie pojazdy uprzywilejowane (utryckningsfordon) oraz robotnicy drogowi (vägarbetare).

Nie zaplanowaliśmy drogi zbyt dokładnie i odwiedziliśmy najpierw Wysokie Wybrzeże. M - szwedzki kolega z pracy - mówił, że są bardzo ładne widoki i warto to zobaczyć. Sądząc po nazwie spodziewaliśmy się drogi gdzieś wysoko na skale, z urwiskiem i jakimś ładnym widokiem w dolinie (sugerowaliśmy się zwłaszcza mapą fragmentu drogi E4 między Ullånger a Docksta). Było ładnie, ale to raczej taka zwykła dolina z zatokami, dużo lasu, bez szczególnego efektu "wow". Trochę się zawiedliśmy.
[most na Höga Kusten]

Chcąc pojechać do Nämförsen musieliśmy przejechać jeszcze raz przez Höga Kusten i wrócić do rozjazdu prowadzącego do miejscowości Näsåker. Im dalej na północ kraju tym mniejsza jest sieć dróg. Nie da się pojechać skrótem mniejszą drogą, bo tych dróg nie ma. Podobnie zresztą jest z siecią kolejową (mniej więcej 1/3 Szwecji, ta południowa, ma rozbudowaną sieć połączeń, a na północy jest praktycznie tylko jedna trasa). Zimą opady śniegu potrafią sparaliżować te pojedyncze drogi, a wówczas jedynym środkiem komunikacji (poza skuterami śnieżnymi - musi być ich tam naprawdę sporo, skoro przy drogach postawiono dużo znaków ostrzegających przed nimi) pozostaje samolot - pewnie dlatego każde większe miasto na północy kraju ma swoje lotnisko.
[Znak drogowy A33 - Uwaga, pojazdy terenowe
źródło: Transportstyrelsen]


Wiedzieliśmy, że rysunki znajdują się nad rzeką i że będzie to w okolicy miejscowości Näsåker. Mimo że w przewodnikach informacja o rysunkach naskalnych pojawia się pod hasłem Nämförsen, to tej nazwy nie znajdzie się na drogowskazach. Na szczęście w okolicy nie ma innych atrakcji turystycznych, więc podążaliśmy za znakami z nazwą Hällristning, wierząc, że to jest miejsce, którego szukamy (teraz już wiemy, że słowo "hällristning" oznacza "petroglif", czyli "rysunek naskalny").

W Skandynawii (ale również na Białorusi, Litwie i w Estonii) wszystkie ważne miejsca związane z dziedzictwem narodowym oznaczone są tym znakiem:
[Znak drogowy H22 - Dziedzictwo narodowe
- źródło: Transportstyrelsen]

Historia znaku sięga średniowiecza - najstarszy znaleziony "kwadrat z pętlami w narożnikach" został wyryty na kamieniu gdzieś między 400 a 600 rokiem n.e. w Hablingbo i obecnie znajduje się w Muzeum Gotlandii (w zalinkowanej wirtualnej sali trzeba obrócić się w lewo) - i przez bardzo długi czas używany był w kalendarzu do oznaczania dnia urodzin Jana Chrzciciela (24. czerwca).
Na całym świecie można go teraz spotkać na Applowych klawiaturach - jako klawisz Command.

Gdyby nie tabliczka informacyjna, że jesteśmy już na miejscu, bardzo łatwo byłoby przegapić Nämförsen. Są to 2, może 3, miejsca parkingowe na zakręcie drogi. Właściwie to takie trochę szersze pobocze. Obok tablica informująca, że rysunków naskalnych jest kilkadziesiąt - licząc pojedyncze postaci wychodzi ponad 2000 elementów. Najstarsze są sprzed 4000 roku p.n.e. Do tego mapa skał i ścieżek do nich prowadzących. Żadnych opłat, bramek, strażników.
[mapa skał]

Nad rzeką zrobione są drewniane pomosty dla turystów, żeby można było bezpiecznie pooglądać rysunki. Można oglądać z bliska, dotykać, robić zdjęcia - tak jak każdemu kamykowi w lesie czy nad rzeką! Szkoda, że padało - ze względu na pogodę pooglądaliśmy sobie tylko jedną taką zarośniętą jakimiś roślinami (czy nikt o to nie dba?!) skałę i wróciliśmy do samochodu.
[ścieżka w Nämförsen]

[rysunki naskalne na zarośniętej skale]

[rysunki naskalne - łatwo rozpoznać łosia,
widać, że artyści mieli talent]

Po drugiej stronie rzeki było jeszcze muzeum opisujące historię i czas powstania rysunków. Według informacji na stronie internetowej, wstęp do muzeum jest bezpłatny. My dotarliśmy tam dosyć późno, więc muzeum nawet nie próbowaliśmy odwiedzić.

Przed nami został ostatni odcinek drogi do Umeå. A nasza nawigacja wyznaczyła nam drogę przez... Wysokie Wybrzeże. O nie! Tego rozczarowania nie chcieliśmy po raz trzeci (szczególnie tego samego dnia), więc wybraliśmy inną drogę - pojechaliśmy trochę naokoło, ale za to mniej uczęszczaną drogą. Fajnie było tak sobie wyjść z samochodu w środku lasu (większość naszej drogi to tylko lasy, lasy, lasy, a do tego czasem jakiś samotny dom w lesie), gdzie była kompletna cisza, a jak nadjeżdżał samochód, to już z daleka było go słychać, nawet jeśli nie był szczególnie głośny. Super uczucie ciszy - szczególnie jeśli się na co dzień mieszka w dużym mieście! Tylko multum komarów - ale przed tym ostrzegali nas wszyscy znajomi.
Poza tym przy drodze rosło dużo fioletowych, różowych i białych kwiatów - to był chyba łubin. A zapach był tak mocny, że czuć było w samochodzie bez otwierania okien. Żeby poczuć zapach lasu po deszczu trzeba było otworzyć okna. Ale warto było - nawet jeśli ryzykowało się wpuszczeniem do środka komarów.

Co mniej więcej 1-2 minuty na poboczu znajdował się parking (taka mała zatoczka na 2-3 samochody). Jakby ktoś z podróżujących musiał się koniecznie wysikać. Trudno mówić o zatrzymywaniu się w tym celu na stacjach benzynowych, bo tych im dalej na północ kraju, tym mniej. Wiadomo, że koncerny paliwowe nie będą budować stacji w miejscach, w których nikt nie mieszka, a ruch samochodów jest znikomy. Ponadto jak się już trafiała stacja w jakiejś małej miejscowości, to często samoobsługowa, a więc bez sklepu czy toalet. W Polsce stacja samoobsługowa oznacza, że kierowca sam tankuje, a następnie idzie zapłacić. W Szwecji stacja samoobsługowa oznacza również samodzielną zapłatę przy użyciu czytnika kart płatniczych wbudowanego z dystrybutor lub postawionego tuż obok - przed zatankowaniem trzeba autoryzować kartę, dopiero wtedy odblokowuje się dystrybutor, następnie wybiera się na dystrybutorze rodzaj paliwa i tankuje; po zatankowaniu wkłada się kartę do czytnika po raz drugi i dostaje paragon.

Jak jeżdżą szwedzcy kierowcy? W miastach nawet nie dobijają do dozwolonych prędkości. Jeśli chodzi o tereny poza miastem to jest r óżnie - im bliżej dużych miast tym bardziej przestrzegają limitów (w okolicy Sztokholmu potrafią jeździć 90km/h, gdy jest dozwolone 110km/h), ale im dalej na północ na tym więcej sobie pozwalają, często wręcz przekraczając limit np. jadąc 90 km/h gdy jest ograniczenie do 80 km/h.
Naprawdę wielu kierowców nie ma włączonych świateł (z tego, co wiem, jest tutaj obowiązek jazdy na światłach całą dobę przez cały rok), a używanie kierunkowskazu przy wyprzedzaniu albo zmianie pasa to wręcz ewenement - mam wrażenie, że go włączają tylko wtedy, gdy nie mają pewności, że się zmieszczą i chcą, by im zrobić miejsce. Ale jazda jest naprawdę płynna, żadnych przepychanek czy zajeżdżania drogi. Jak się włączy ten kierunkowskaz, to się zaraz robi miejsce na zmianę pasa.

W Umeå mieliśmy jeszcze okazję posłuchać fińskiego na żywo (a nie tylko z płyty z muzyką Loitumy). Chwilę przed nami do hotelu przyjechali Finowie - z recepcjonistą rozmawiali po szwedzku (to drugi urzędowy język w Finlandii), ale między sobą po fińsku. Ależ ten język pięknie brzmi!