sobota, 22 lutego 2014

Svalbard

Początkowo planując nasze wakacje myśleliśmy, żeby drugi tydzień urlopu spędzić gdzieś w Azji - Wietnam, Japonia, Tajlandia, Kambodża... W tym czasie zaczęło być głośno o protestach i zamieszkach w Bangkoku, więc doszliśmy do wniosku, że zamiast ryzykować, raczej odpoczniemy w domu.

Po kilku dniach wpadł mi do głowy pomysł, żeby ponownie spróbować zapolować na zorzę polarną. W jakimś nowym miejscu. Sprawdziliśmy loty na Grenlandię, ale nie dość, że bilety lotnicze były dwa razy droższe niż do Indii, to jeszcze okazało się, że miejscowość, do której można polecieć leży niewiele bardziej na północ niż Sztokholm i w drugiej połowie stycznia nie ma tam nocy polarnej. Byliśmy bardzo rozczarowani...

... do czasu aż nie znaleźliśmy tanich lotów na Svalbard. Norwegian! Na miejscu średnia temperatura w styczniu to -16 stopni, lodowce i noc polarna. Zaplanowaliśmy wylot jednego dnia, na drugi wykupiliśmy kilkugodzinną wycieczkę psim zaprzęgiem, a trzeciego dnia powrót.

Przygody na lotnisku nas nie ominęły. Na przesiadkę w Oslo mieliśmy około 2h - biorąc pod uwagę, że do Oslo leci się 1h, nie powinniśmy mieć problemów. Jednak ze względu na śnieżycę w Oslo, zatrzymano nas na Arlandzie i odlot opóźnił się 40 minut.
W Oslo dowiedzieliśmy się, że przesiadka na loty krajowe wymaga odebrania bagażu i ponownego przejścia przez kontrolę osobistą. Jeśli przesiada się na lot międzynarodowy, to można iść bezpośrednio do swojej bramki.
Problem ze Svalbardem jest taki, że formalnie należy on do Norwegii, ale jest od niej niezależny (zarządzają nim obecne na wyspie służby ratownicze). Nikt ze spotkanych pracowników lotniska nie był nam w stanie powiedzieć, czy lot z Oslo na Svalbard jest lotem krajowym czy nie. Teraz wydaje nam się, że był to jednak lot międzynarodowy, ponieważ nasz bagaż nie wyjechał na taśmę, nie musieliśmy go więc nadawać ponownie. Jednak wtedy, w pośpiechu, najpierw czekaliśmy na bagaż, a później biegiem do kontroli osobistej. Kolejka posuwała się szybko, ale była długa. Gdy byliśmy po kontroli, zobaczyliśmy, że boarding na nasz lot już trwa. Więc biegiem do bramki!
Nie mogło być inaczej - nasza bramka znajdowała się prawie na samym końcu korytarza, a po drodze załapaliśmy się jeszcze o kontrolę paszportową. Sprawdzenie dokumentów było na szczęście szybkie - kolejki brak, a do tego nie sprawdzano naszych dokumentów w systemie, tylko zapytano, dokąd lecimy. W odpowiedzi na nasze "Svalbard", usłyszeliśmy "powodzenia". A! Jeszcze na końcu czekała niespodzianka - widzieliśmy bramkę z numerem mniejszym i większym, ale naszej nie było. Pan z jednego ze lotniskowych sklepów pokazał nam wejście - ukryte za barem schody prowadzące piętro niżej. Zdążyliśmy!

Miejscowość Longyearbyen położona jest kilka minut jazdy samochodem od lotniska. Autobusy zsynchronizowane są z przylotami i odlotami, kierowca czeka aż wszyscy zainteresowani transportem wyjdą z niewielkiego budynku lotniska, a później zatrzymuje się przy każdym hotelu wymieniając jego nazwę.

[Lotnisko w Longyearbyen]

W autobusie, poza nami, było jeszcze co najmniej 3 innych Polaków - dwóch rozmawiało po polsku, a trzeci w rozmowie z kimś przedstawił się jako Marian z Łańcuta.

Miałam wrażenie, że jest późne popołudnie, że zjemy w hotelu obiad i będzie już pora spania. Ale szybkie spojrzenie na zegarek przypomniało mi - jest środek dnia. Na Svalbardzie noc polarna naprawdę jest nocą, nie to co w Kirunie, gdzie niebo w południe robiło się jasne i różowe.

[Parking przed lotniskiem - wczesne popołudnie]

Hotel, w którym zamieszkaliśmy stylizowany był na barak - warunki jednak były dobre, a mydło i szampon importowane ze Szwecji. Do tego 2 pokoje, gdzie można napić się kawy, herbaty, zjeść ciastka albo chipsy, poczytać książki, pooglądać TV i popatrzeć na niebo (przez przeszklony dach).

[Kanapy i książki przy hotelowej recepcji]

[Podest z krzesłami i kamiennym stołem w naszym pokoju]

[Zagadka - włącz światło w pokoju]

Między książkami o polarnikach, ich wyprawach, statkach i arktycznych zwierzętach, znaleźliśmy książkę-niespodziankę. Z dedykacją - prezent od jednego z gości. Książka zatytułowana była "Rajastan" i przestawiała kulturę regionu Indii, w którym byliśmy tydzień wcześniej!

[Książka z hotelowej biblioteki]

Ciekawym lokalnym zwyczajem jest ściąganie butów w hotelu. Szafki na buty znajdują się obok recepcji, tuż przy drzwiach wejściowych. Logiczne, że jeśli na zewnątrz jest dużo śniegu, to w budynku szybko zrobiłoby się błoto. Wszyscy hotelowi goście pomykali więc w skarpetach. Mimo kamiennej podłogi nie było zimno; trzeba było jednak uważać na drewnianych schodach, szczególnie przy schodzeniu, żeby się nie pośliznąć.

Z hotelu można było wejść bezpośrednio do restauracji (niehotelowi goście musieli korzystać z innego wejścia - zapewne, by nie nanieść śniegu do hotelu) - Kroa. Restauracja ta słynie z bardzo dużej piwnicy z winami, w której można znaleźć prawie wszystko. Nas bardziej interesowało jedzenie, a szczególnie "łup dnia" (tak w wolnym tłumaczeniu), który nie był dostępny codziennie - nam trafiła się foka. Kelnerka powiedziała, że mięso foki smakuje tranem. Nie brzmiało to, jak dobra rekomendacja, ale zaryzykowaliśmy. Mięso było smaczne, ale kolor niepokojący - ciemnobrązowy, prawie czarny (chyba, że to kwestia oświetlenia).

[Spotkanie z foką ukrytą pod ogórkami]

Na Svalbardzie znajduje się najbardziej wysunięty na północ sklep spożywczy - Coop Svalbard. Sklep oferuje żywność, drobne rzeczy do domu - takie jak żarówki - oraz pamiątki dla turystów.

Czymś, co zaskakuje, gdy weźmie się pod uwagę, że w Longyearbyen mieszka jedynie 2000 osób, jest istnienie tam uniwersytetu.

Na drugi dzień naszego pobytu na Svalbardzie zaplanowaliśmy wycieczkę psim zaprzęgiem do jaskini lodowej. Nie chcieliśmy samej jazdy zaprzęgiem, bo pamiętaliśmy, jak to wyglądało rok wcześniej w Kirunie - siedzi się w sankach po dwie osoby, wiatr wieje, psy śmierdzą, śnieg sypie w oczy a wokół niewiele widać, bo ciemno. Można się tych zachwycać przez 15 minut, ale nie przez 2 godziny.

[Psi dom]

[Psi dom]

Jakie było nasze zaskoczenie, gdy każda para turystów dostała sanki. Powiedziano nam, z którego rzędu mamy przyprowadzać psy. Tak właśnie! Mieliśmy podejść do wskazanych szczekających psów, odpiąć je od budy i przyprowadzić do przydzielonych nam sanek. Tam nam pokazano, jak psy należy przyczepić do zaprzęgu. Mnie ze strachu wmurowało - boję się psów, a tutaj była ich ponad setka, szczekających i wyrywających się do biegu. Jedyne, co byłam w stanie zrobić, to stać i pilnować, żeby pierwsza para się nie ruszała za bardzo. Nie miałam zbyt wiele do roboty, bo one same wiedziały, jakie jest ich zadanie. W tym czasie Marcin uczył się, jak sterować, zatrzymywać i ruszać. Bo okazało się, że każda para dostaje 6 psów, sanie i w drogę! Na 7 turystów jechał jeden przewodnik. W pierwszych saniach. Przez całą trasę patrzył, czy nikt się nie gubi, czy wszystko w porządku...
Marcin prowadził sanki jako pierwszy z nas dwojga; ja się bałam, że nie dam rady, że psy mi uciekną czy coś podobnego się zdarzy. Ale już na drugiej krótkiej przerwie, gdy nasz przewodnik kontrolował, czy wszystkie psy są na swoim miejscu, niepoplątane, czy wszystko mamy pod kontrolą, zamieniłam się z Marcinem.

[Nasz zaprzęg]

Prowadzenie psiego zaprzęgu jest super! Tak bym mogła spędzać każdy weekend.
Tak przynajmniej myślałam, do pierwszej górki, na której musiałam pchać sanki z Marcinem w środku, idąc po śniegu (dobrze, że się w nim nie zakopywałam). Marcin nie mógł wyjść z sanek, żeby było mi lżej, bo wtedy psy zaczynały biec. Mógł jedynie odpychać się od śniegu na zewnątrz sanek - trochę pomagało. Po pierwszym takim podbiegu cieszyłam się, że nie ma 30-stopniowego mrozu, bo źle by się to skończyło dla moich płuc. Dostałam zadyszki i chciałam wracać do domu :D

[Pierwsza para psów z naszego zaprzęgu]

Nie wiem, czy jechaliśmy 1 czy 2 godziny, ale w końcu dotarliśmy do celu. Każdego psa trzeba było odczepić od zaprzęgu i wpiąć do lokalnego łańcucha. I odsunąć sanki od psów. Zanim zdążyłam zapytać, po co je odsuwać, miałam okazję sama zobaczyć. Psy na sanki sikały - tak, że płyta, na której się siedziało, była mokra - fuuu... później miałam okazję się przekonać, że to nie jedyna psia niespodzianka. Psy bardzo lubiły być głaskane. Po jeździe już na tyle się do nich przekonałam, że nie miałam oporów z podchodzeniem, głaskaniem i przytulaniem. Nie pomyślałam jednak, że taki zadowolony pies, nastawiający głowę do głaskania, podnosi jednocześnie tylną nogę i sika mi na spodnie i buty. Bleee! Dobrze, że firma organizująca wycieczkę wypożycza turystom swoje stroje (mówią, że to dlatego, że ubrania później śmierdzą psami i lepiej korzystać z firmowych kombinezonów) i ciepłe buty. Przynajmniej nie musiałam się przejmować, że po powrocie do domu wszystkie ubrania z bagażu będą mi śmierdziały.

[Przed jaskinią]

Psy na lunch dostały tłuste kawałki foki i ryb. Popiły śniegiem. A my udaliśmy się do namiotu wyłożonego skórami reniferów i dostaliśmy lunch turystyczny, który trzeba było zalać wodą z termosu. Dobrze, że przewodnik miał kilka termosów, to starczyło zarówno na lunche jak i na kawę i herbatę.

Po lunchu udaliśmy się do jaskini lodowej. Wejście do jaskini daleko odbiegało od naszych wyobrażeń - zamiast dziury w powierzchni pionowej zobaczyliśmy dziurę w śniegu, po którym chodziliśmy. Dziura była dosyć wąska, a zejście strome (wewnątrz jaskini widzieliśmy zejście używane rok wcześniej i to był dopiero hardcore - do jaskini schodziło się jak do studni, po linie; to by było naprawdę trudne).
Jaskinia jest częścią nieaktywnego lodowca - nic się nie rusza, żadne przejście się niespodziewanie nie zamknie, więc turyści mogą tam wchodzić. Powstała nie przez pęknięcie lodu, ale została wypłukana przez wodę - latem przez jaskinię przepływa rzeka.

[Pęknięcie w podłodze]

[Ściana wewnątrz lodowej jaskini]

W jaskini idzie się po lodzie - w sumie logiczne, skoro to lodowiec - jest ślisko i trzeba uważać, żeby się nie pośliznąć. Na ścianach widać, jak lodowiec przyrastał - między kolejnymi warstwami widać piasek i drobne kamienie. Poza tym na ścianach od czasu do czasu można zobaczyć bekon - lodowy bekon, czyli cienkie pionowe ścianki lodu.

[Lodowy bekon]

[Wnętrze lodowca]

Jednym z najciekawszych doświadczeń wewnątrz lodowca była kompletna ciemność. Usiedliśmy na lodzie (przewodnik ostrzegał, że bardzo łatwo się przewrócić, gdy się traci orientację), zgasiliśmy latarki, wyłączyliśmy aparaty i zamilkliśmy. Takiej ciemności nigdy nie widziałam - nie było absolutnie żadnej różnicy między zamkniętymi a otwartymi oczami (choćby nie wiem, jak się wpatrywać). Było ciemno i cicho - nikt się nie ruszał. Niesamowite.

[Wyjście z jaskini]

[Z powrotem przy psim domu]

środa, 12 lutego 2014

Gaz pieprzowy (albo nie)

W ramach przygotowań do wyjazdu nabyliśmy gaz do samoobrony - piszczący, czasowo oślepiający i dodatkowo zostawiający trudno zmywalny barwny ślad na ubraniu i skórze napastnika. W sklepie sprzedano go mi nie pytając nawet o dowód tożsamości, więc stwierdziliśmy, że to legalny środek i zabraliśmy do Indii.

[Zestaw wakacyjny - kartka ślubna i gaz do samoobrony]

W Indiach na szczęście gaz się nie przydał, ale dodawał trochę odwagi. Chociaż bardziej odpowiednio byłoby powiedzieć, że odejmował strachu.

Na lotnisko odwoził nas nowy kierowca, ale zamówiony przez hotel, więc stwierdziliśmy, że powinno być bezpiecznie i planowałam schować gaz do bagażu rejestrowanego.
Cały dzień byłam pewna, że gaz spakowałam tak, jak chciałam.

Na lotnisku w New Delhi nadaliśmy bagaż rejestrowany i poszliśmy do kontroli osobistej. Najpierw prześwietlenie bagażu podręcznego, następnie bramki, a po nich kontrola osobista, w czasie której wykrywacz metali odnalazł w mojej kieszeni papierek po gumie do żucia. Tuż przed wejściem do samolotu przeszukanie plecaka, również standardowa procedura - pani wsadziła rękę do jednej i drugiej kieszeni plecaka - i odlot.

Interesująco zrobiło się w Monachium. Z racji przesiadki na terenie Schengen, musieliśmy udać się do ponownej kontroli osobistej. Pech chciał, że nasza kolejka posuwała się absurdalnie wolno. W momencie, gdy zaczynał się nasz boarding, poprosiliśmy ludzi, by nas przepuścili. Nie było z tym problemów, więc plecaki do prześwietlenia a my przez bramki. I tutaj się zaczęło...
Pani z obsługi poprosiła mnie o wyjęcie jakiegoś pojemnika z plecaka. Myślałam, że chodzi o szminkę, ale pani wskazała na monitor i powiedziała, że to coś większego. Wsadzam rękę głębiej, a tam spray do obrony. Zapytaliśmy, czy nie mogą tego wyrzucić i nas puścić, bo samolot nam odleci. Niestety zatrzymano nas do wyjaśnienia.

Pierwszym problemem było ustalenie składu. Spray produkcji fińskiej miał podany skład po fińsku i szwedzku, więc ochrona lotniska nie mogła stwierdzić, co to za produkt. Problemem drugim było niemieckie prawo, które zabrania posiadania (w jakiejkolwiek formie - również w bagażu rejestrowanym!) gazu pieprzowego. Ochrona musiała więc najpierw stwierdzić, czy doszło do złamania prawa. Ponieważ czas odlotu samolotu zbliżał się nieubłaganie, Marcin powiedział, że spray należy do niego i zapytał, czy ja mogę polecieć samolotem zgodnie z planem. Cenne minuty mijały, ale wreszcie udało się dostać zgodę.
Nie mogło być łatwo - gate, z którego odlatywał nasz samolot, był na samym końcu korytarza. Biegłam tak szybko, na ile starczało mi sił. Niestety, gdy już dobiegłam do celu, okazało się, że boarding jest zakończony, a bramka zamknięta. Zapytałam pana z obsługi, czy zdążę jeszcze wejść na pokład. Pan, po potwierdzeniu, że to mnie i Marcina zatrzymano za posiadanie sprayu, powiedział, że ochrona zaleciła nie wpuszczać nas na pokład. I sam udał się do samolotu...
Wróciłam do Marcina - pech chciał, że gdzieś po drodze się zgubiłam i nie mogłam znaleźć stanowiska do kontroli osobistej, gdzie Marcin czekał z ochroniarzami. Dodatkowo pomyliłam pojęcia i pracowników lotniska pytałam o drogę do check-inów. Nie rozumiałam, dlaczego wszyscy pytają o numer bramki... w końcu udało się wyjaśnić, czego szukam i dotarłam na miejsce.

Ochrona wezwała policję. Trzeba było na nich trochę poczekać, ale byli mili i na ile potrafili, na tyle starali się wyjaśnić po angielsku, z czym jest problem i co nam grozi. Po zidentyfikowaniu substancji w naszym sprayu, policjant zadzwonił do prokuratora wyjaśniając, co posiadamy, dlaczego i co się stało.

Do końca nie byliśmy pewni, co nam grozi, bo policjant używał naprzemiennie słowa "kaucja" i "grzywna".
Skończyło się na kaucji. Dostaliśmy również informację, że nie będziemy notowani w ogólnych niemieckich kartotekach policyjnych, a jedynie w lotniskowych.

Policja powiedziała, że ponieważ zatrzymano nas w sprawie lotniskowej, powinno nam się udać przebookować bilety na kolejny lot. Niestety, pani w punkcie obsługi zapytała, co było powodem zatrzymania, więc nie dało się przemilczeć prawdy. Musieliśmy kupić nowe bilety, jednak zaoferowano nam zniżkę. Myślałam, że ta "zniżka" to jakaś ściema, bo za 2 bilety na trasie Monachium - Sztokholm (super, że w ogóle udało się znaleźć lot tego samego dnia) zapłaciliśmy tyle, ile kosztował nas bilet (tam i z powrotem) na trasie Sztokholm - New Delhi.
Gdy już byliśmy w domu, sprawdziłam, że zniżka jednak była, bo bilet kupowany nawet z 1-dniowym wyprzedzeniem, kosztuje 3 razy więcej zapłaciliśmy.

Co ciekawe, po przyjeździe Marcin opowiedział w pracy, co się nam przydarzyło w Niemczech. Szwedzi powiedzieli, że nie wiedzą, co takiego kupiliśmy, ale gaz pieprzowy jest nielegalny w Szwecji i nie da się go tak po prostu kupić, jak my to zrobiliśmy. Istnieje więc szansa, że posiadany przez nas środek, wcale nie jest niedozwolony. Ale tego już pewnie się nie dowiemy. Przed kolejnymi podróżami będziemy jednak bardziej ostrożni pakując walizki i plecaki.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Indyjskie kontrasty

Indie to kraj kontrastów, co widać również z poziomu hotelowych restauracji. Jedząc śniadanie w pierwszym z hoteli mieliśmy widok na dwa inne - wysokie, nowoczesne budynki, ze szklaną fasadą oraz szlabanem i strażnikami przed wejściem. Między hotelami był prześwit, a tam, na drugim planie, koczowisko - namioty robione ze wszystkiego, co znalazło się pod ręką.

Jadąc samochodem przez miasto można zobaczyć ludzi grzejących się przy ogniskach, ale też gotujących czy kąpiących się tuż przy drodze. Szczytem był ktoś, kto na rondzie, pod wiaduktem, mył sobie głowę. Widać było, że to stałe miejsce do mycia, bo spadek ziemi na rondzie w kierunku jezdni wyłożony był folią, żeby spływająca z włosów woda nie zmywała ziemi, tylko leciała na asfalt.

Mimo że wszędzie widać kobiety zamiatające chodniki, podwórka czy teren wokół miejsca zamieszkania (nawet jeśli jest to prowizoryczne schronienie pod wiaduktem, na gołej ziemi), to i tak śmieci jest pełno. Jest to coś, co bardzo rzuca się w oczy.

Co ciekawe, nie spotkaliśmy się nigdzie z jednorazowymi reklamówkami. W sklepie z ubraniami dostaliśmy taką papierowo-materiałową (nie wiem, co to dokładnie jest, ale z takiego samego materiału zrobiona jest zewnętrzna część najtańszej ikeowej kołdry) torbę z logo firmy. Śniadanie w hotelu zapakowano nam do torby z takiego samego materiału. Zastanawia mnie, czy to są torby bardziej trwałe, czy łatwiej rozkładające się, czy tańsze... nie spotkałam się z takimi nigdzie w Europie.

Z owocowych ciekawostek - proste banany! Pierwsze widzieliśmy w domu T. złożone na małym domowym ołtarzu jako ofiara dla jednego z hinduistycznych bóstw. A potem dostaliśmy takie w hotelu. Proste banany! Widocznie Unia Europejska nie miała na ich krzywiznę żadnego wpływu! ;-)

Poza miastem i w okolicy świątyń zdarzają się siedzące na przydrożnych murach małpy. Poza tym wszędzie można spotkać włochate świnie z irokezem, krowy, dzikie psy, a w okolicy Ajmeru były nawet pawie. W Radżastanie na drogach zdarza się spotkać wielbłądy - jako środek transportu - najczęściej ciągnące za sobą wóz.

Główne drogi w Indiach są całkiem równe, autostrady - płatne - są szerokie, wielopasmowe. Ale już bramki wjazdowe na autostrady przedstawiają obraz nędzy i rozpaczy - brudne, poobijane, obdarte z farby.

[Wjazd na bramki autostradowe - w tle ciężarówka]

Krawężniki w miastach są bardzo wysokie (może nie sięgają kolan, ale tak do połowy łydki to na pewno), jednak nie zniechęca to ludzi do przebiegania przez jezdnię w miejscach do tego nieprzeznaczonych. Bardzo powszechne jest wchodzenie na jezdnię celem przejścia na drugą stronę, czy jazda pod prąd samochodem osobowym lub ciężarówką, nie mówiąc już o motorach, rowerach i rikszach. I jeszcze zawracanie na 3-pasmowej autostradzie, gdy ktoś zauważy, że przejechał swój zjazd i chciałby się do niego wrócić (jadąc, oczywiście, pod prąd).

Ładna, choć krótka, jest droga pomiędzy Ajmerem a Pushkarem. Wąska i kręta droga jednopasmowa przez góry. Przy drodze siedzą małpy i rosną kaktusy. Jest ścieżka dla turystów i taras widokowy.

Przy zjeździe z gór w stronę Pushkaru rozbity był obóz skautów - duże namioty, chłopcy w mudurach, z chustami związanymi pod szyją. Nie spodziewałam się, że skautowskie drużyny działają również w tamtej części świata.

[Obóz skautów]

Z hotelu w Pushkarze mieliśmy widok na miasto i jezioro, ale tuż za hotelowym murem biegały świnie, których kwik słychać było czasami w naszym pokoju.

[Widok z hotelu w Pushkarze]

Największy miks kultur widzieliśmy w okolicy Ajmeru i Pushkaru. Wszędzie są obecne hinduistyczne świątynie - to akurat nic nadzwyczajnego w Indiach, nieprawdaż? Sporo jest również meczetów. Ale widzieliśmu też chrześcijańskie cmentarze i żydowski dom spotkań - jego obecność zaskoczyła nas najbardziej.

[Żydowski dom spotkań w Pushkarze]

niedziela, 9 lutego 2014

Indyjskie hotele

Po mojej pierwszej wizycie w Indiach stwierdziłam, że już zobaczyłam, co chciałam, i wracać tam więcej nie będę. Bo brudno, bo ludzie nachalni, powietrze tak zanieczyszczone, że widoczność kiepska a kataru dostaje się praktycznie od razu po wyjściu z lotniska.
Marcin, który był w Indiach na delegacji kilka razy, a potem jeszcze ze mną turystycznie, ma takie same odczucie za każdym razem, gdy Indie opuszcza. A potem i tak tam wraca :-)

Po otrzymaniu od T. zaproszenia na wesele, byliśmy pewni, że polecimy tam kolejny raz. Jedyne, co nas mogło powstrzymać, to kwestie bezpieczeństwa - skończyło się jednak na tym, że zabraliśmy ze sobą nóż i gaz pieprzowy (który nie był "gazem pieprzowym" a jakimś rodzajem sprayu obronnego czasowo oślepiającym i barwiącym napastnika, który to spray zapewnił nam w drodze powrotnej niezapomniane przeżycia na lotnisku w Monachium).

Na cały tydzień wynajęliśmy samochód z kierowcą - w tej samej firmie, w której kupiliśmy wycieczkę dwa lata temu; uznaliśmy, że to zmniejsza ryzyko niechcianych przygód. Ponieważ chcieliśmy zapłacić kartą, musieliśmy pojechać do siedziby firmy. Kierowcy najprawdopodobniej nie chciało się podjechać bliżej budynku, w którym mieściła się siedziba firmy, zmuszeni byliśmy przejść przez dwupasmową jezdnię, a następnie przez wąskie przejście między jakimś sklepem i murem, zatłoczony parking aż weszliśmy do centrum handlowego, które wyglądało jak opuszczone i niszczejące miejsce.
W biurze było wesoło (o ile lubi się komedie omyłek) - właściciel firmy kilka razy powtarzał nam, że teraz jest prościej przyjechać Finom do Indii, bo nie muszą się starać o wizę (to prawda! widziałam na stronie ambasady Indii, że Finowie mają specjalne warunki). Za którymś razem zwróciliśmy mu uwagę, że jesteśmy ze Szwecji i obowiązują nas inne warunki - ale on zdawał się tym nie przejmować.

Ale po kolei... Pierwsze nasze spotkanie z kierowcą miało miejsce w środku nocy, na lotnisku. Miał nas zawieźć do hotelu, w którym wcześniej zarezerwowaliśmy nocleg. Jak już wsiedliśmy do auta, poinformował nas, że nasz hotel zmienił nazwę, że musiał długo szukać, o który nam chodzi, ale się udało... Nie było to to, co chcieliśmy usłyszeć w środku nocy w obcym kraju, ale zaczęliśmy obmyślać strategię - nie chcieliśmy płacić za dwa noclegi, w razie jakby kierowca zawiózł nas do innego hotelu. Pomyśleliśmy, że najprościej będzie podać swoje imię i nazwisko i poprosić w hotelu o potwierdzenie pozostałych danych zgodnie z naszą rezerwacją. Tak też zrobiliśmy.
Niemiło się zrobiło, gdy recepcjonista zaczął nalegać, żebyśmy to my pokazali jemu, co i na kiedy rezerwowaliśmy. Byliśmy jednak uparci (acz grzeczni) i w końcu pan z recepcji sprawdził i pokazał nam naszą rezerwację, ale stwierdził, że była na wcześniejszy dzień (tja, jak rezerwuję jeden nocleg z 18 na 19 dzień miesiąca, to chyba oczywiste, że w rezerwacji wybieram 18 jako dzień przyjazdu, nawet jeśli zjawiam się w hotelu o 2 nad ranem i formalnie jest już 19! A, właśnie, na lotnisku wbito nam w paszport 18 jako dzień przyjazdu, mimo że było już po 1:00 nad ranem). Pokój w końcu dostaliśmy i mogliśmy się wyspać.

Hotel w porządku, czysto było, chociaż - jak wszędzie - zaraz po wejściu do hotelu chłopak z obsługi wręcz rzucił się na torbę, żeby zanieść nam ją do pokoju (jak ja tego nie lubię... wiem, taka kultura... ale ja taka nieprzyzwyczajona ;-)). Tak było w prawie wszystkich hotelach (tak, znalazł się na naszej liście hotel wyjątkowy), w których nocowaliśmy w Indiach.
Cechą wspólną były też łazienki z oknem w stronę pokoju. Okna te można było zasłonić używając rolet lub żaluzji, ale robiło to dziwne wrażenie... i temu, kto to projektował, wcale nie chodziło o dostęp światła dziennego, bo jedna z łazienek miała też zwykłe okno.

Wybierając hotele kierowaliśmy się ceną - nawet nie przeglądaliśmy ofert poniżej pewnego poziomu, żeby nie trafić na miejsce z karaluchami etc. (jeszcze takiego w Indiach nie widzieliśmy - i mamy nadzieję nie zobaczyć - ale słyszeliśmy, że takie są). To nas trochę zwiodło, bo w Pushkarze mieliśmy bardzo kiepski hotel za dość wysoką jak na lokalne warunki cenę. Brudne zasłony, łazienka jak z 30-letniego hostelu, ciepła (nie gorąca!) woda bywała obecna tylko pod prysznicem, ale nie zawsze. Klimatyzacja nie działała, ale mogliśmy się dogrzewać elektrycznym piecykiem (śmierdziało z niego kurzem i miał oldschoolowy design) z rozwaloną wtyczką - nie dało się jej wyciągnąć z kontaktu, bo miała kable na wierzchu. Do tego restauracja o nieokreślonych godzinach otwarcia, w której pracownik ciągle się nam przyglądał (przy wyjeździe okazało się, że to jest osobna firma i trzeba płacić za restaurację osobno i jedynie gotówką; do tego nie dostaliśmy żadnego rachunku, tylko pan z restauracji - nie wyglądał na kelnera - przyszedł na recepcję i powiedział, że on pamięta, co zamówiliśmy i podał kwotę naszego zamówienia sprzed dwóch dni!). I jeszcze duży pies, śpiący na kanapie w lobby i biegający nocą hotelowymi korytarzami.
Raz wieczorem wyszłam z pokoju do lobby, żeby złapać zasięg WiFi (sieć była, ale chyba tylko lokalna, bez podłączenia do Internetu - a może to my mieliśmy takiego pecha, że akurat jak próbowaliśmy, to były jakieś problemy?), to się poczułam jak w horrorze. Było przed burzą, zawiewało zasłony w stronę korytarza, drzwi skrzypiały. I jeszcze mało nie wdepnęłam w małego kota, który akurat przechodził obok naszego pokoju. W takich warunkach chyba nie jest dziwnym, że skróciliśmy pobyt o jeden dzień i następnego dnia po weselu pojechaliśmy do - jak się później okazało - najlepszego hotelu, w jakim mieliśmy okazję przebywać w Indiach.
Nasze oczekiwania po hotelu w Pushkarze były niewielkie - otwarta restauracja, ciepła woda w kranie, butelkowana woda w pokoju i działająca klimatyzacja.
Od przyjazdu do hotelu do wyjazdu na lotnisko nie wyszliśmy za próg hotelu, tak byliśmy szczęśliwi. Hotel, poza spełnieniem naszych podstawowych oczekiwań, miał działającą sieć WiFi (szybką, z dobrym zasięgiem i z dostępem do Internetu), zupełnie nienachalną i bardzo miłą obsługę, a do tego przepyszne jedzenie w kuchni. I przez cały dzień można było zamówić lassi, które było obecne jedynie w menu śniadaniowym. To była pełnia szczęścia!
Nie kupowaliśmy w hotelu śniadania, bo jednego dnia spaliśmy aż do lunchu, a drugiego wyjeżdżaliśmy w porze, gdy śniadanie się dopiero zaczynało. Niemniej w dniu wyjazdu pan z recepcji spakował nam do torby owoce i ciasteczka - do zjedzenia w drodze na lotnisko. Ależ to było miłe!
Taksówkę na lotnisko wzięliśmy z hotelu - była pachnąca! A pan kierowca miał na sobie mundurek (w przeciwieństwie do naszego całotygodniowego kierowcy, który raz nawet suszył sobie skarpetki na desce rozdzielczej samochodu...).

niedziela, 2 lutego 2014

Hinduskie wesele

Małżeństwo siostry T. było aranżowane, czyli tradycyjne. Nie dlatego, że rodzina postanowiła zrobić coś z życiem dziewczyny, ale dlatego, że to ona sama stwierdziła, że już czas założyć rodzinę. Problem w tym, że nie znalazła odpowiedniego chłopaka - zadanie to spadło więc na T. i jej ojca. Pamiętam, że ponad rok temu T. przeglądała oferty matrymonialne panów z okolicy - nie pokazała mi żadnego, ale powiedziała, jak taki anons z profesjonalnego serwisu wygląda (ja widziałam tylko gazetowe: imię, wiek, miejscowość, plus obowiązkowo informacja, że zainteresowana/y jest szczupły i ma jasną karnację). Poza zdjęciami i danymi podstawowymi jest informacja o rodzinie oraz ewentualnych pobytach za granicą (jeśli ktoś mieszkał przez jakiś czas w USA, to jest to wielką zaletą).
Po wstępnym wyborze kandydata ojciec T. rozmawiał z rodziną pana i gdy obie strony były zadowolone, siostra T. mogła porozmawiać z chłopakiem - w towarzystwie rodziny albo przez komunikator.
Gdy młodzi byli już zdecydowani, że do siebie pasują, nastąpiła oficjalna ceremonia zaręczyn, kilka miesięcy przed planowanym ślubem.

Gwiazdy mówią

Data ślubu wyznaczana jest przez wróżbitów - w ciągu roku są takie tygodnie, gdzie układ gwiazd jest bardziej sprzyjający i wtedy można się spodziewać kumulacji ślubów. Każdy chce, żeby jego ślub miał miejsce w dniu, który zapewni mu szczęśliwe małżeństwo.
W hinduskiej tradycji żaden dzień tygodnia nie jest jakoś specjalnie przeznaczony na śluby - nie ma czegoś takiego, jak w Polsce, gdzie można wziąć ślub w dowolnym dniu, ale zwykło się to robić w soboty.

Dekoracje

Ceremonie, w których uczestniczą zaproszeni goście (bo to, w czym bierze udział panna młoda i pan młody, trwa od rana do wieczora, a w dni ślubu od rana do poranka dnia następnego), to dwa kolejne wieczory - od mniej więcej 16:00 do 22:00 (cisza nocna!).

Miejsce uroczystości było podzielone na dwie części - jedna to udekorowana scena i krzesła dla gości-widzów. Druga to naprawdę duży bufet - każda potrawa miała pana, który ją mieszał i nakładał, a ponadto niektóre rzeczy były robione na miejscu (np. chleb naan).

Drzewa były poobwieszane dekoracyjnymi lampkami.

[Udekorowana scena i goście]

[Udekorowane drzewa wokół terenu wesela]

Jedzenie

Między gośćmi cały czas uwijali się kelnerzy roznosząc kubki z kawą, herbatą (masala chai!), różnymi zupami, a także słodycze (nabite na wykałaczki) oraz przekąski, z których najdziwniejsze były frytki z sosami. Najdziwniejsze, jeśli chodzi o serwowanie, bo dawano gościom do ręki serwetkę, na to kładziono frytki, a na wszystko lano trochę sosu o konsystencji ketchupu - goście jedli to palcami.
Kelnerzy mieli rękawiczki - chyba po to, by było bardziej elegancko. Szkopuł w tym, że rękawiczki były gumowe...

Na stoiskach z jedzeniem było dużo rzeczy do wyboru - staraliśmy się spróbować jak najwięcej z nich. Były tradycyjne curry, pikle, marynowane papryczki chili, ale również makarony (robione na sposób indyjski, czyli ugotowany makaron wymieszany z lokalnymi przyprawami) i mnogość słodyczy. Wszystko oczywiście z dużą ilością ghee, klarowanego masła. Naszym ulubionym deserem został gulab jamun - kilka razy wracaliśmy do stoiska, żeby wziąć kolejną porcję kulek robionych z cukru i mleka, smażonych w głębokim tłuszczu, które czekały na gości zanurzone w ciepłym ghee... na indyjskich przyjęciach lepiej nie liczyć kalorii, bo można się załamać ;-)

Wszystkie potrawy były oczywiście wegetariańskie i bezjajeczne. Brak alkoholu nie przeszkodził panom w dobrej zabawie - to oni tańczyli dłużej i bardziej licznie niż panie.

Jedzenie serwowane było w jednorazowych kubkach i miseczkach, ale talerze i łyżki były wielokrotnego użytku. Po zjedzeniu wyrzucało się wszystko - razem z resztkami jedzenia - do dużych plastikowych misek, które obsługa co chwilę opróżniała.

Tańce

Pierwszego dnia następuje wymiana obrączek (tak to nazywała T. i jej kuzynki, ale mam wrażenie, że to celem tłumaczenia ich obrzędów na nasze, bo nie widziałam, żeby zamężne Hinduski czy żonaci Hindusi nosili obrączki - poza jednym, który mieszka w Sztokholmie), po której następuje część artystyczna. Goście zapisują się na listę chętnych, ćwiczą wcześniej układ a następnie tańczą na scenie do bolywoodzkich przebojów. Jeśli chętnych jest mało, zatrudnia się profesjonalnych tancerzy. W czasie występów na scenie od czasu do czasu wystrzeliwuje się konfetti.

[Taniec tradycyjnie rozpoczynający część artystyczną]

Młodzi mieli swój pierwszy taniec - było to przedsięwzięcie o tyle trudne logistycznie, że nie bardzo mieli oni kiedy ćwiczyć układ razem, każdy więc uczył się go osobno. 

W czasie, gdy niektórzy goście tańczyli na scenie, podchodzili do nich inni goście lub pan młody. Trzymając w ręce banknoty, zataczali nimi kręgi nad głowami tańczących odpędzając od nich złe duchy. Schodząc ze sceny wkładali pieniądze do pudełka. Pytałam T. na jaki cel to idzie - podejrzewałam, że nie dla nowożeńców, skoro również pan młody zostawiał pieniądze. T. wyjaśniła, że to na cele charytatywne. Ale nie dla jakiejś organizacji, tylko tak bardziej nieformalnie... na każdym weselu zjawia się "ktoś", kto te pieniądze zbiera, a po przyjęciu zabiera do domu - nie jest to nikt z rodziny ani żaden znajomy.

My również zostaliśmy zaproszeni na scenę - przez ojca pana młodego. Ojciec wcześniej przyszedł do nas się przedstawić i przywitać (tyle, że nie mówił po angielsku, więc było trochę sztywno i niezręcznie; współczuję ludziom, którzy w oficjalnych sytuacjach muszą korzystać z pomocy tłumacza - dziwnie się człowiek czuje jak mówi do kogoś, wiedząc że ta osoba go nie rozumie i że tak naprawdę zwraca się do tłumacza).
Tańczyliśmy w większej grupie, ale było fajnie :-) głośna muzyka i świecące prosto w oczy reflektory - można się było poczuć, jak gwiazdy (takie bardziej śpiewające w chórku niż jako soliści, ale wciąż gwiazdy).

Ślub

Drugiego dnia ma miejsce formalny ślub, na który pan młody przyjeżdża na białym koniu (jest to zwyczaj północnoindyjski; N., który pochodzi z południa, zapierał się, że on w życiu o żadnym koniu nie słyszał).

Gdy przyjechaliśmy pod hotel, pan młody siedział na rozścielonym na parkingu płótnie, pod ozdobnym parasolem. Następnie wsiadł na konia i w towarzystwie orkiestry podjechał kilkanaście metrów. Przed koniem szli mężczyźni i tańczyli rozdając muzykom pieniądze. Bębniarze brali je w zęby i podawali je do jednej osoby, która chowała pieniądze w kieszeni.

[Pan młody na koniu i orkiestra]

 [Przywitanie pana młodego]

Przed zejściem z konia, pan młody trącił laską zawieszony obrazek Ganeshy i został przywitany i namaszczony czymś przez kilka osób (w tym swoją siostrę, T. i jej ciocię). Następnie udał się na scenę, gdzie czekał na pannę młodą.
Panna młoda przyprowadzona została przez orszak kobiet ze swojej rodziny i dołączyła na scenie do pana młodego.

[Przybycie panny młodej]

[Młodzi razem z najbliższą rodziną]

Nie bardzo wiem, co się później działo na scenie, ale była tam obecna cała najbliższa rodzina. Po niedługim czasie, wszyscy udali się do hotelowego przedsionka na część religijną i złożenie przysięgi.

W hotelowym przedsionku ustawiony był namiot (coś w stylu zwykłego namiotu ogrodowego udekorowanego kwiatami), a pod nim ognisko w metalowym pojemniku oraz materace. Ceremonię prowadził starszy pan - przedstawiciel religijny (nawet nie wiem, jak się taka osoba nazywa w hinduizmie). Na materacach za młodymi siedzieli ich najbliżsi.
Cała ta ceremonia trwała około 2h, po czym młodzi udali się do swojego pokoju na modlitwę. Po dłuższej chwili wrócili i udali się na scenę, gdzie siedzieli do końca wieczora przyjmując życzenia i pozując do zdjęć.

Zaskakującym było dla nas, jak niewiele osób było zainteresowanych samym ślubem. Zaproszonych gości pierwszego dnia było 200-300 osób, drugiego dnia około 600. Przed namiotem, gdzie młodzi składali przysięgę (on składał 7 obietnic, ona tylko 5), siedziało może 30 osób, przy czym na materacu tuż za młodą parą było nie więcej niż 10 osób. Wszyscy rozmawiali, śmiali się, a siostra pana młodego (siedząc za jego plecami!) rozmawiała przez telefon. Niepojęte!
W czasie ceremonii kilka razy zjawiał się kelner z napojami i jedzeniem - młodzi też korzystali z tego, co on oferował.

Ubrania

Panowie ubrani byli w tradycyjne stroje (kurty) lub garnitury. Panie miały sari lub sukienki - tradycyjne, bardzo kolorowe i bogato zdobione, wyglądały przepięknie. Niektóre małe dziewczynki miały odświętne sukienki, ale wiele obecnych maluchów wyglądała miało na sobie kurtki, swetry, i wełniane czapki stanowiąc duży kontrast dla swoich odświętnie i elegancko ubranych rodziców.

Pakując ubrania na wyjazd do Indii nie spodziewaliśmy się, że będzie tam aż tak chłodno (było +17 stopni, ale wydawało się, że jest zimniej niż w Sztokholmie przy takiej samej temperaturze). Nie mieliśmy więc ciepłych rzeczy, które pasowałyby do stroju - koszuli z długim rękawem czy wełnianego szala.
Wielu spośród lokalnych gości nie bardzo przejmowało się brakiem eleganckich płaszczy (chociaż np. kuzynki T. miały takie i w nich chodziły) i na swoje sari (na koszulkę a pod szal) ubierały zwykłe swetry. Do tego na nogi (do klapek japonek) skarpety w różnokolorowe wzorki. Duży zgrzyt, ale najwyraźniej tylko dla nas.

Kilka osób było w ortalionowych kurtkach i brudnych swetrach - ale to mogli być przypadkowi ludzie, którzy przechodząc obok hotelu zobaczyli wesele i wpadli się najeść.

Goście

Na weselu spotkałam dziewczynę, którą poznałam w Sztokholmie na urodzinach córki T. Ona - tak jak T. - była w Indiach na wakacjach, a że pochodzi z Jaipuru, to miała niedaleko i została zaproszona na przyjęcie. Zjawiła się więc z córką i swoimi rodzicami.
Nie dziwię się, że na weselach jest aż tylu gości, skoro zaproszenia swoim zasięgiem obejmują praktycznie wszystkich, z którymi rodzina młodych ma kontakt, plus rodziny tych znajomych.

Przed wyjazdem poszliśmy się jeszcze pożegnać z T. i dostaliśmy od niej bombonierkę (pudełko z kilkoma rodzajami ciastek i słodyczy) oraz "pisemne podziękowanie" w kopercie - wszyscy goście takie dostają. Kopertę otworzyliśmy dopiero w drodze do hotelu - okazało się, że w ramach podziękowania dostaliśmy banknot 500 rupii... jeszcze się nie zdążyłam dowiedzieć, skąd taki zwyczaj.

Całą imprezą byliśmy oczarowani - rozmachem, kolorami, strojami i jedzeniem. Było naprawdę bajkowo, jak w innym świecie. Po powrocie do domu miałam wrażenie, że to mi się śniło ;-)

sobota, 1 lutego 2014

Radżastan, henna i kurta

Pojechaliśmy do Indii na zaproszenie T. - mieliśmy uczestniczyć w prawdziwym hinduskim weselu, jej młodszej siostry. Nie bardzo wiedzieliśmy, czego się spodziewać - dostaliśmy jedynie adres i godzinę, o której zaczyna się impreza.
Przylecieliśmy w nocy do Delhi, a już rankiem następnego dnia jechaliśmy taksówką do Jaipuru. Po kilku godzinach, gdy tylko rozpakowaliśmy nasze rzeczy w hotelu, zadzwoniłam do T., by dać jej znać, że już dotarliśmy i zapytać, czy możemy wpaść do niej, żeby się spotkać i poznać pannę młodą.

[Radżastański krajobraz - palmy, pustnia i skaliste góry]

[Kwitnący rzepak. W styczniu.]


Kierowca oczywiście miał problem ze znalezieniem adresu (tak jest zawsze, jeśli kierowca w danym miejscu nigdy wcześniej nie był, nawet jeśli pochodzi z tego samego miasta). Adres to na ogół nazwa dzielnicy i numer domu, a w takim Gurgaonie, który wciąż się rozbudowuje, numer sektora i działki; często przy adresach podawana jest informacja, w okolicy jakiego znanego miejsca się znajduje. Daliśmy kierowcy numer telefonu T., więc dostał jakieś wyjaśnienia i udało nam się trafić na miejsce. Było to osiedle domków jednorodzinnych, chociaż bardziej by pasowało powiedzieć, że szeregowych, bo każdej kolejne dwa domy miały wspólną ścianę, tyle że każdy wyglądał trochę inaczej. Szukając numeru domu, w którym mieszka tato T., wjeżdżaliśmy w coraz węższe ulice. W końcu się udało!

U T. było co najmniej kilkanaście osób - jej tato, T. z mężem i córką, jej siostra, brat, kuzynki, kuzyni, ciocie, koleżanki i koledzy. Zostaliśmy poczęstowani lunchem - jedliśmy palcami wspomagając się łyżką, siedząc na materacu na podłodze (tato T. chciał nas zaprosić do stołu, ale T. powiedziała, że mamy się integrować i poznawać kulturę, więc jedliśmy w takich samych warunkach, jak reszta gości). Ludzi poznawaliśmy stopniowo - młodsi mówili po angielsku, starsi potrzebowali tłumacza, ale to nie problem, bo cały czas T. lub jej mąż byli z nami.

Panna młoda siedziała w swoim pokoju na łóżku otoczona kobietami z rodziny. Koleżanka malowała jej henną ręce - wzór sięgał ponad łokcie (później miała malowane również nogi, a wzór sięgał niemalże do kolan). Pozostałe osoby malowały się same. T. zapytała, czy ja też bym chciała mieć hennową ozdobę - oczywiście, że chciałam! Moją ręką zajęła się jedna z kuzynek T. Lokalne dziewczyny malowały sobie obie dłonie po wewnętrznej i zewnętrznej stronie, ale mi zrobiono wzorek tylko wewnątrz jednej ręki - w sumie to dobrze, bo wzór zmywał się ze mnie prawie dwa tygodnie, przy czym przez drugi tydzień moja ręka wyglądała na brudną... miała na sobie jaśniejsze i ciemniejsze brązowe smugi.
[Hennowy wzór świeżo po pomalowaniu]

[Hennowy wzór po wykruszeniu farby]

Nie wiem, ile trwało samo malowanie, ale gdy ono już było skończone, kazano mi trzymać napiętą skórę przez około godzinę. Po kolejnej godzinie wzór zaczął się wykruszać, jednak zalecane jest, by chronić skórę przed zamoczeniem przez kolejne kilka godzin (najlepiej malować wzór wieczorem, bo potem przez całą noc nie trzeba ręki myć, więc wzór się utrwala).

Jednym z motywów obecnych na wszystkich wzorach jest coś, co Marcin nazwał pierwotniakiem. Mi to przypomina włochatą łzę. Ten wzór był widoczny w mieszkaniu T. na narzucie (widać ją w tle na pierwszy zdjęciu) i w czasie wesela, jako element dekoracji. Jest to tradycyjny radżastański motyw - podobno bardzo stary, ulega różnym przekształceniom zależenie od mody, ale jego trzon pozostaje taki sam.

Na wesele (2 dni ceremonii) T. pożyczyła mi jeden swój strój i kupiła mi sukienkę. Marcin przywiózł garnitur, ale chciał również coś lokalnego. Wzięliśmy więc kierowcę, T. wypożyczyła nam swojego kuzyna i pojechaliśmy do sklepu z męskimi ubraniami. Po kurtę (a do tego spodnie, szal i odpowiednie buty). W czasie gdy Marcin przymierzał swój zestaw, rozmawiałam z tym kuzynem (wyglądał chłopak na jakieś 15 lat) o różnicach w ubraniach indyjskich i europejskich. Wspomniałam mu, że T. zorganizowała mi odpowiednie ubranie, bo to, co mam u siebie, nie bardzo się nadaje - praktycznie wszystkie sukienki sięgają mi do kolan. Kuzyn się uśmiechnął i powiedział, że oni też takie mają i nazywa się to kurta - to taka dłuższa tunika; z tego, co rozumiem może być zarówno damska jak i męska. Tłumaczę mu, że to trochę inaczej wygląda, a ponadto główną różnicą jest to, że my nie nosimy do tego spodni, pod sukienką są gołe nogi (nie zagłębiałam się w temat rajstop :P). Dobrze, że chwilę później Marcin wyszedł z przebieralni, bo kuzyn zaliczył opad szczęki i nie bardzo było wiadomo, jak tu płynnie zmienić temat.
Przyglądałam się później reklamom i programom telewizyjnym i nigdzie nie widziałam pani bez spodni lub sukienki sięgającej ziemi.

Z kuzynkami T. odbyłam jeszcze jedną ciekawą rozmowę o różnicach kulturowych. Pytały się mnie, w jakich godzinach pracuję i co robię po pracy. Musiałam je bardzo rozczarować mówiąc, że najczęściej siedzę przy komputerze, gram na konsoli albo oglądam programy w TV. Pytały się, czy nie piszę albo nie maluję - jakieś takie trochę abstrakcyjne dla mnie te artystyczne zajęcia, nie sądzę, żeby były aż tak bardzo popularne w Europie, jak się dziewczynom zdawało.
Jednocześnie kuzynki narzekały, że Hindusi są bardzo nastawieni na zarabianie pieniędzy, robienie kariery i często pracują dużo więcej niż te nasze 8 godzin. Nie mają więc czasu na hobby takie jak fotografia czy malarstwo. Ich wyobrażenie o zachodnim świecie jest takie, że u nas po pracy ludzie spędzają czas oddając się swoim artystycznym pasjom, bo zarobić na życie są w stanie w czasie swojej etatowej pracy i więcej o pieniądze nie muszą się martwić (tak to odebrałam).
A co po pracy robią Hindusi? O ile nie pracują, to spotykają się, rozmawiają przez komunikatory... nie jest to dla mnie zaskoczeniem - oni są naprawdę bardzo towarzyscy; mam wrażenie, że im ich więcej i im głośniej rozmawiają, tym są szczęśliwsi ;-)