poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Kino

Dawno temu, chyba wiosna to była, gdy Marcin przyniósł z pracy "bon" na bilety do kina. Taka plastikowa karta z paskiem magnetycznym, jak te bankomatowe, z wizerunkiem żółtego kurczaczka.

Przypomniało się nam o niej, gdy w jeden z ostatnich weekendów leciał w kinie trzeci Batman "The Dark Knight Rises".
Wyprawę do kina zaczęliśmy od przeglądania sieci - kin jest tutaj dosyć dużo, ale nie na wszystkie seanse można zrobić rezerwację. A jak już można, to kosztuje ona dodatkowe 10 koron, przy cenie biletu 125 koron (ceny w weekend i w dni robocze są takie same). Przy rezerwacji podaje się swój numer telefonu i można się nim później posługiwać jako numerem rezerwacji.

Wybraliśmy się do kina w samym centrum, przy Drottninggatan. Skandia-Teatern oddano do użytku w roku 1923 i kino ma taki stary klimat, szczególnie sama sala, która wygląda całkiem inaczej niż sale w kinopleksach, mimo że przeszła generalny remont w 2010 roku.

Rezerwację należało odebrać najpóźniej 15 minut przed seansem, my przyjechaliśmy 35 minut przed seansem i... zastaliśmy zamknięte kino. Na szczęście musieliśmy czekać tylko 5 minut. Po otwarciu stanęliśmy w kolejce do kas, żeby odebrać zarezerwowane bilety... zanim doczekaliśmy się naszej kolejki, zauważyliśmy biletomat. Tam podaje się numer telefonu, płaci "bonem" (można wybrać ile ma pobrać z karty, można wykorzystać dowolną część kredytu z bonu) i to, co zostało do zapłacenia, płaci się kartą. Wydaje mi się, że nie da się płacić gotówką, ale może po prostu nie zauważyłam. A przy kasie kupuje się popcorn i tego typu rzeczy.

Trzeci Batman był co najmniej tak samo dobry jak dwie poprzednie części. A szwedzkie napisy się przydawały, bo czasem bohaterowie bełkotali po angielsku dość niezrozumiale, przynajmniej dla mnie.

Po powrocie do domu zastanawiałam się, co zrobić z plastikowym "bonem", który wykorzystaliśmy do zera. Głupio tak wyrzucać kawałek plastiku do kosza... na szczęście obejrzałam go dokładnie, bo jego projektanci umieścili tam bardzo ważną informację. Kartę można oddać do ponownego obiegu - wystarczy zostawić ją w dowolnym kinie! I ktoś inny będzie mógł kupić doładowanie i zabrać ze sobą do domu żółtego kurczaczka ;-)



niedziela, 26 sierpnia 2012

Raki

W sierpniu w Szwecji zaczyna się sezon na raki (kräftfest). Poza tym, że w najbardziej eksponowanych miejscach w sklepach ustawione są lodówki z rakami o różnym pochodzeniu i rozmiarze, to wszędzie można kupić specjalne noże do raków (z czerwonymi rączkami w kształcie raków), papierowe czapeczki, jednorazowe talerzyki i serwetki z rysunkami raków. Są nawet rakowe girlandy! I dekoracje z symbolem księżyca - chociaż pojęcia nie mam, dlaczego akurat księżyc.

Dostępne są raki szwedzkie, chińskie, tureckie i hiszpańskie. W gazetach można znaleźć informacje, czym one się między sobą różnią. Teraz nie jestem pewna, ale szwedzkie i chyba tureckie są hodowane w sposób bardziej naturalny, więc mniej przyjazny środowisku, bo rak do rozmiarów docelowych dochodzi 3 lata. W wersji hiszpańskiej i chińskiej zajmuje im to tylko rok.

My właśnie zrobiliśmy naszą pierwszą rakową zupę. Na szczęście można kupić samo mięso w zalewie, więc ominęła nas konieczność oglądania ugotowanych w całości zwierząt i wydobywania jadalnych kawałków ze skorupy. Robiliśmy według przepisu znalezionego w internecie. Nie wiem, czy istnieje tylko jeden dobry przepis, czy chodzi o coś innego, ale na wszystkich zdjęciach w sieci zupa rakowa wygląda tak samo. Nasza też!

[zupa rakowa]

Tradycja jedzenia raków jest bardzo silna. Mogę chyba powiedzieć, że podobnie jak świętowanie przesilenia letniego (Midsommar).
Marcin znalazł ciekawy plakat z 1922 nawiązujący do raków właśnie:

["Raki wymagają tego napoju. Będziecie musieli z nich zrezygnować, 
jeśli nie zagłosujecie w referendum 'przeciw' ustawie."; źródło: Wikimedia]

Otóż w roku 1922, dnia 27 sierpnia, odbywało się głosowanie w sprawie ograniczenia dostępu do alkoholu. Większość obywateli Szwecji głosowała "za", dzięki czemu wprowadzono funkcjonującą do dzisiaj państwową sieć sklepów Systembolaget.

Nie, zupa nie smakowała źle, więc procenty nie były konieczne w czasie jedzenia obiadu.


sobota, 25 sierpnia 2012

Praca, praca, praca...

W pracy się tyle dzieje, że nie nadążam z obowiązkami, dlatego blog na chwilę poszedł w odstawkę. Z okazji urlopu naszego Scrum Mastera, zostałam SM zastępczym. Tak na 2 tygodnie. Niby nic - trzeba było pilnować meetingów, sprawdzać postępy w pracy i aktualizować diagram pokazujący postęp prac. Proste, nieprawdaż? Ileż to może zajmować czasu, skoro do tej pory i tak w tych meetingach uczestniczyłam? Edycja dokumentu, to średnio 10-15 minut dziennie (wliczając czas na jego przygotowanie na początku sprintu). Tak sobie myślałam...

Okazało się jednak, że tak łatwo to nie jest. Z każdą pierdołą ludzie do mnie przychodzą i opowiadają o problemach, które blokują ich pracę, a ja muszę dzwonić i pisać, żeby się dowiedzieć, kto może coś wiedzieć i z kim należy pogadać, żeby problem rozwiązać. Gorsze od ciągłego przychodzenia i zgłaszania problemów jest to, że czasem ludzie w ogóle nie przychodzą i to ja się muszę zainteresować, czy coś nie blokuje ich pracy.
Do tego oczekują, że będę wywiązywać się ze swoich dotychczasowych obowiązków i testować wszystko, co potrzeba i na czas. Chociaż nikt nie przychodzi i się nie wkurza, że coś jeszcze nie jest przetestowane, czy się opóźnia - ale tutaj generalnie nikt się nie denerwuje, co trochę uspokaja atmosferę :-) Niemniej oczekiwania pozostają.
I jeszcze muszę przysłuchiwać się wszystkim rozmowom w pokoju developerów, bo zdarza się, że ktoś zapomni mnie poinformować o zmianie wymagań, co powoduje sporo problemów na etapie weryfikacji zadań.

SM już z urlopu wrócił, ale jemu też przybyło obowiązków z jego podstawowej działki i zapytał, czy bym nie została SM na stałe. Hmm... Jakby tak przybyło mi testerów do pomocy, to byłoby super, a tak...
Dobrze, że od poniedziałku zaczyna u nas pracować dziewczyna z Indii. Ma jakieś doświadczenie, nieźle się z nią rozmawiało na rozmowie kwalifikacyjnej, poprawnie rozwiązała zadania i nie ściemniała, jeśli czegoś nie wiedziała i nie umiała wymyślić. Dobrze rokuje. I będę mieć w końcu koleżankę w pokoju!

Na razie były SM pomaga mi, bo doświadczenie mam niewielkie, więc czasem sugeruje, że można by było coś rozwiązać w taki czy inny sposób. Jest super pomocny, więc żadnej większej wpadki mam nadzieję nie zaliczyć. Ale on moje problemy widzi (np. takie głupie rzeczy, jak niekończenie meetingów w ustalonym czasie), więc zasugerował szkolenie. Ok, pomyślałam, czegoś się dowiem i pewnie mi to pomoże lepiej zorganizować moją pracę.
Myślałam, że szkolenie będzie na miejscu, bo są takie kursy w Sztokholmie, ale szef wybrał inne - ze względu na dobrego prowadzącego: Mike'a Cohn'a. Więc za tydzień lecę do Oslo! <jupi>

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Indyjskie kolejki do kina

Tydzień temu w pracy pojawił się nowy człowiek, P - programista, Szwed, 30-kilku latek. Widać, że ma doświadczenie w pracy i nieźle sobie radzi od pierwszego dnia. Ale ja nie o tym...

Ciekawe jest obserwowanie dyskusji na dowolny temat, zaczynający się od "a w naszym kraju..." między ludźmi pochodzącymi z całkiem innych kultur. Nie pamiętam, od czego rozmowa się zaczęła, ale w pewnym momencie pojawił się temat kin:
N: My w Indiach mamy w kinach osobne kolejki do kas dla pań i dla panów. Dla pań są na ogół krótsze, więc warto chodzić do kina z dziewczyną, żeby to ona kupiła bilety.
P: Ale dlaczego? Przecież to jest jawna dyskryminacja!
S: To nie chodzi o dyskryminację kobiet, tylko o zapewnienie im bezpieczeństwa.
P: Ale to jest dyskryminacja mężczyzn! Dlaczego ja, jako facet, mam stać w tej, nie dość że dłuższej, to jeszcze mniej bezpiecznej kolejce? I co jeśli przyjdę do kina z partnerem? Nie będziemy mogli skorzystać z tej krótszej kolejki, z której mogą korzystać panowie przychodzący ze swoimi dziewczynami.
P prawdopodobnie nie wiedział, że homoseksualne kontakty przestały być w Indiach przestępstwem dopiero kilka lat temu. Zarówno S jak i N pominęli to ostatnie pytanie milczeniem.
P jednak nie dawał za wygraną: Czy naprawdę w Indiach żyją aż tak niecywilizowani ludzie, że trzeba ich prawnie rozdzielać, żeby sobie krzywdy nie zrobili? Ostatnie przypadki takiej jawnej segregacji, o których wiem, miały miejsce w USA, a dotyczyły podziału ze względu na kolor skóry. Myślałem, że już się tak nigdzie nie dzieje. Nic takiego nie ma przecież miejsca w zachodnim świecie! Poza tym, dlaczego niby mężczyźni mają stanowić większe zagrożenie dla kobiet?
Dla mnie odpowiedź była oczywista - bo są silniejsi. I takie "prawo silniejszego" było bardzo dobrze widać, gdy rozdawano darmowe wejściówki na treningi w czasie Euro 2012. W Polsce - w cywilizowanym zachodnim świecie. P stwierdził, że to przecież byli huligani i nie powinnam ich stawiać na równi ze zwykłymi mężczyznami. Mnie się wydaje, że to "normalne", że mężczyźni są silniejsi i że czasami faktycznie byłoby bezpieczniej, gdyby ktoś odseparował od siebie te dwie grupy.

P jako przykład złej separacji podał imigrantów w Szwecji. Wskazywał, że są takie dzielnice, czy osiedla, gdzie dominują imigranci z jednego kraju. Wówczas tworzy się taka bańka - ludzie rozmawiają tylko ze swoimi ziomkami (bo mogą do tego używać swojego języka, a nie obcego), mają swoje sklepy, dominują na placach zabaw... i rośnie kolejne pokolenie wychowywane w Szwecji, ale jakby jednak w innym kraju, ojczyźnie ich rodziców. Żeby temu zapobiec, rząd stara się rozbijać takie enklawy, zmuszać ludzi do nauki języka. Wtedy nie ma takiej bariery, Szwedzi i imigranci nie stają na wrogich stanowiskach, tylko współpracują - bo spotykają się na co dzień, mówią tym samym językiem i odprowadzają dzieci do tego samego przedszkola. Dlatego P uważa, że taka separacja kobiet i mężczyzn może prowadzić do większych problemów w przyszłości.
N i S jednak zgodnie stwierdzili, że na razie spora część społeczeństwa jest na niższym stopniu rozwoju cywilizacyjnego, w związku z tym czasowo trzeba stosować rozwiązania prawne i "mechaniczne". Ale resztę załatwi edukacja i w przyszłości taka przymusowa separacja nie będzie już konieczna. Tylko na to potrzeba czasu.

Jeśli chodzi o równouprawnienie, to w indyjskich autobusach połowa miejsc jest przeznaczona specjalnie dla pań, a połowa dla panów. Miejsca są oznaczone tak samo jak miejsca dla osób starszych czy niepełnosprawnych w naszych autobusach i kierują nimi podobne zasady - usiąść na takim miejscu może każdy, ale powinien ustąpić miejsca osobie, dla której ono jest przeznaczone, jeśli się taka osoba pojawi.

Na pocieszenie N dodał, że takie osobne kolejki to specyfika miejsc o mniejszym bezpieczeństwie. Na przykład w bankach kolejka jest jedna, wspólna, niezależna od płci. A jeśli chodzi o kino, to każdy może kupić bilet na miejsce, które chce, więc Hindusi siedzą wymieszani i na sali kinowej podział na płcie wcale nie obowiązuje. O!

niedziela, 12 sierpnia 2012

Armé museum

Przed wejściem do budynku, w którym mieści się muzeum wojskowe, jest duży plac, przy którym stoją czołgi i armaty, muzealne eksponaty. Po bokach placu jest kilkanaście miejsc parkingowych, ale większość przestrzeni jest tak pusta, że chce się przez nią przebiec jak najszybciej.

[wejście do muzeum]

Do odwiedzenia tego muzeum zachęciły mnie reklamy w metrze - informowały o nowej wystawie dotyczącej jedzenia w szwedzkiej armii od XVII wieku do czasów współczesnych. Opis nie brzmi może zachęcająco, ale plakaty były.

Wystawy stałe opisane są jedynie po szwedzku, ale kupując bilet można wziąć przewodnik audio w jednym ze strategicznych języków (poza oczywistościami w stylu angielskiego czy francuskiego, dostępny jest również fiński). Wystawy czasowe opisane są po szwedzku i angielsku (przewodników audio dla nich brak).

Nie wiem, z jakiej okazji - być może chodzi o wakacje - codziennie o godzinie 12:00 jest darmowy przewodnik oprowadzający po jednym z pięter (lata 800 do 1900) muzeum w języku angielski, o 13:00 wersja szwedzka. Kilka minut przed wyznaczoną godziną nadawany jest komunikat, że za chwilę przewodnik zabiera chętnych na zwiedzanie.

Historia zaczyna się na najwyższym, drugim, piętrze muzeum od walk wśród szympansów. Później czasy wikingów, średniowiecze... czasy, które Polacy wspominają jako potop szwedzki, Szwedzi widzą, oczywiście, trochę inaczej. Z tego, co mówił przewodnik, im wcale nie chodziło o nasze polskie ziemie (swojej mieli dosyć, zresztą do teraz Szwecja obejmuje duży teren a ludności ma niezbyt wiele) tylko o Bałtyk (nazywany po szwedzku Östresjön - czyli jeziorem południowym). Szwecja była wtedy krajem biednym, a posiadanie morza wewnątrz kraju, gwarantowało sprawowanie kontroli nad całym transportem, jaki się na nim odbywał, a więc wymierne korzyści.

Jedna z sal poświęcona była karom za dezercję. Poza opisami były też przedstawione scenki (np. taka pokazująca, jak wyglądało łamanie kołem), a jeden z przyrządów można było przetestować samodzielnie - chociaż było wyraźnie napisane, że na własną odpowiedzialności. Karę wykonywano sadzając wojaka na drewnianym koniu naturalnych rozmiarów. Tyle tylko, że koń nie miał siodła, a cały jego korpus stanowił kawałek drewna o trójkątnym przekroju, z jednym wierzchołkiem u góry i dwoma na dole. Ała.

[ostrzeżenie dla chętnych do spróbowania]

W muzeum jest bardzo dużo scen prezentujących życie żołnierzy i ich rodzin w dawnych czasach - są naprawdę dobrze zrobione, szczególnie stara kobieta dzieląca mięso konia i żołnierze na koniach.

[armia Napoleona]

Czasy współczesne (od 1901 roku) przedstawione są na pierwszym piętrze. Tutaj można znaleźć informacje o pierwszej i drugiej wojnie światowej czy zburzeniu muru berlińskiego.

Jednym z pojęć, które poznałam w muzeum, a o którym wcześniej nie słyszałam jest cykeltolkning. Nie udało mi się znaleźć jednego słowa, które by to opisywało po polsku, ale rzeczy dotyczy transportu żołnierzy. Na rowerach (cykel to rower). Za traktorem. W moim przedszkolu były podobne praktyki - gdy wychodziliśmy na spacer poza teren przedszkola, panie wiązały skakanki w jeden długi sznurek, którego musieliśmy się trzymać całą drogą. Podobna jest idea cykeltolkningu. Z przodu jedzie traktor, do którego przyczepiony jest sznur, a żołnierze siedzący na rowerach, trzymają się uchwytów wychodzących z tego sznura. Używano tego podczas drugiej wojny światowej.

[cykeltolkning]

[cykeltolkning]

Sama wystawa poświęcona jedzeniu była ciekawa, ale najbardziej zaskoczył mnie jej fragment poświęcony higienie w armii, który pokazano w ramach tej wystawy. Można było zobaczyć polowe umywalki, kartonową przenośną toaletę oraz obejrzeć zdjęcia sprzed kilkudziesięciu lat, przedstawiające wychodzących z kąpieli w jeziorze żołnierzy (każdy biorący kąpiel był odnotowywany na specjalnej liście). Był też fragment edukacyjny - zdjęcie gołego żołnierza (miał
jedynie hełm, karabin i ciężkie buty), którego części ciała były opatrzone informacją jak często należy je myć i dlaczego; np. włosy przynajmniej kilka razy w tygodniu, a nogi codziennie, bo inaczej śmierdzą i może się na nich rozwinąć grzybica.
Jeśli chodzi o jedzenie, to było sporo miejsca poświęconego głównemu szwedzkiemu napojowi - kawie. Można było zobaczyć skrzynki, w których przechowywano kawę i cukier, były termosy, kubki, czajniki do zaparzania kawy (takie fajne, duże - w końcu miały służyć większym niż rodzina grupom ludzi).
Były też zagadki. Beczki z otworami, przez które można było powąchać ich zawartość i próbować zgadnąć, co jest w środku. Mi udało się odgadnąć jedynie kawę. Solone śledzie nie pachniały - jak dla mnie - zupełnie niczym, a olejek arakowy kojarzył mi się z octem. Na każdej beczce znajdowała się odpowiedź - zasłonięta kawałkiem materiału, żeby nie zobaczyć jej przypadkiem. Przy każdej beczce stał też schodek dla dzieci, żeby mogły dosięgnąć otworu w beczce swoimi nosami.

[zagadkowa beczka]

Przy kasie można było wziąć specjalny przewodnik dla dzieci. Ulotka z pytaniami i krótkimi wyjaśnieniami dla młodych zwiedzających, które pomagały ich zainteresować wystawą. Miejsca, której zostały opisane w tej ulotce, były oznaczone specjalnymi figurkami - dodatkową atrakcją dla dzieciaków było więc pewnie szukanie tych figurek na wystawie.
Wstęp do muzeum dla osób do lat 19 jest za darmo; są też specjalne zniżki dla pracowników wojska albo dla osób, które przyjdą w mundurach. Co ciekawe, na bilecie z muzeum wojska można też wejść do znajdującego się naprzeciw muzeum muzyki i teatru. Tylko na to trzeba by mieć dużo czasu - samo przejście przez Armé museum i czytanie tylko tych opisów, które wydawały się być interesujące, zajęło mi 3 godziny; spokojne można by tu było spędzić więcej czasu.

sobota, 11 sierpnia 2012

O mieszkaniach w Szwecji i małżeństwach w krajach trochę dalszych

Lunch to bardzo dobra pora na poznawanie innych kultur. Ostatnio rozmawialiśmy o mieszkaniach - S mieszka ze znajomymi, którzy mówią w jego języku, a N wynajmuje pokój w mieszkaniu studenckim. Zapytałam, co z M, którego akurat nie było z nami, czy on też jeszcze mieszka w studenckim czy wynajmuje coś ze swoimi znajomymi. W odpowiedzi usłyszałam, że M wynajął niedawno sam całe mieszkanie, ponieważ będzie brał ślub. Zdziwiłam się, bo nigdy nie słyszałam, żeby M chociaż słowem się zająknął o jakiejś dziewczynie. Ale koledzy szybko mi wyjaśnili wszelkie wątpliwości. S i N wiedzą, jak się organizuje małżeństwa w Pakistanie, skąd pochodzi M, bo mieszkają w sąsiednich Indiach i u nich przebiega to mniej więcej tak samo.

Gdy chłopak się usamodzielnia i jego rodzice uważają, że już czas na zakładanie rodziny, pytają syna, czy on też tak uważa. Jeśli tak, to rodzice szukają mu odpowiedniej kandydatki. Chłopaki powiedzieli, że rodzice wysyłają im coś w rodzaju CV z dużą ilością zdjęć, a oni mogą wybierać. Wiadomo, że rodzice będą chcieli dla nich jak najlepiej, więc kandydatki będą sprawdzone. Gdy dziewczyna zostanie wybrana, przyszłą młodą parę czeka jeszcze kilka spotkań (N mówił, że na ogół jest ich 4 lub 5). S porównał całe to "wybieranie żony" do korzystania przez nas, Europejczyków, z portali randkowych.
Nie wiem jak w Pakistanie, ale w Indiach jednym z czynników mających wpływ na wybór żony jest sprawdzenie horoskopów (czy czegoś w tym stylu - ważna jest data urodzenia, układ planet i inne takie rzeczy) młodych ludzi. W tym celu rodzice udają się do wróżbiarzy - moi koledzy, mimo że podśmiewali się trochę z tego pomysłu i mówili, że podejrzewają lekkie naciąganie ludzi przez wróżbiarzy, to jednak nie sprzeciwiają się takiej formie weryfikacji przyszłej kandydatki na żonę.

Ale miało być o mieszkaniach w Szwecji. Więc tak: N wynajmuje pokój w mieszkaniu studenckim, ale nie jest "pierwszym" wynajmującym, tylko odnajmuje go od innej osoby, która na razie tam nie mieszka, ale która oficjalnie zajmuje ten pokój. Problem jest taki, że w mieszkaniach studenckich ilość osób zajmujących pokój jest odgórnie ograniczona (przez wynajmującego, czyli gminę). Tak więc N nie może nigdzie podawać swojego adresu, ponieważ jest on już zajęty przez osobę oficjalnie wynajmującą. A adres jest mu niezbędny do złożenia jakiegoś wniosku w biurze migracyjnym. Zastanawiał się nawet, czy nie może podać adresu naszego biura, ale okazało się, że biuro nie ma swojego numeru lokalu, więc nie może być używane w takim celu (tak przynajmniej wyjaśniał to E - z naszego działu HR). Na szczęście M, który wynajmuje całe niestudenckie mieszkanie, więc może użyczać adresu ilu osobom zechce, zgodził się, żeby N z niego skorzystał :)

piątek, 10 sierpnia 2012

Tęczowe miasto

Rozmowa podczas lunchu:
S: Nie wiecie, co się działo w weekend na Slussen? Podobno jakaś duża impreza była. Koledzy z mieszkania jechali.
N: Tak, to chyba parada z okazji Stockholm Pride :D

O plakatach reklamujących tę imprezę pisałam wcześniej tutaj.

Widać było, że przez cały poprzedni tydzień miasto włączyło się w Stockholm Pride. Na autobusach miejskich powiewały małe, a przed muzeami wielkie tęczowe flagi.
W metrze i na ulicy można było spotkać ludzi z tęczowymi bransoletkami na rękach lub przyczepionymi do pasków spodni.

Był na imprezie również polski akcent - jednym z zaproszonych gości była Anna Grodzka, reklamowana tutaj jako pierwsza transseksualna posłanka.

czwartek, 2 sierpnia 2012

Dookoła Szwecji: Mora - Stockholm

Kilkanaście kilometrów na południe od Mora znajduje się wieś Nusnäs, w której produkowany jest jeden z bardziej znanych symboli Szwecji - dalahäst.

[Dalahäst]


Czerwone koniki produkowane są ręcznie w dwóch zakładach, które mieszczą się w Nusnäs na tej samej ulicy, w sąsiednich budynkach.

My odwiedziliśmy ten, który zobaczyliśmy jako pierwszy. Przed budynkiem było wiele wolnych miejsc parkingowych, a na parkingu stały duże malowane figurki konia i koguta, na które wdrapywali się mali goście.

W warsztacie zorganizowane jest małe muzeum, w którym prezentowana jest historia koników - od zabawek ubogich dzieci aż po symbol Szwecji prezentowany na wystawie w Nowym Yorku na początku XX wieku (z tego czasu zachowała się m.in. pocztówka wysłana z USA do Szwecji). Można tam również oglądać, jak powstają figurki koni - jest kilka stanowisk pracy, na każdym odbywa się inny etap obróbki drewna, do każdego można podejść i sobie popatrzeć.
Przed warsztatem na stołach wystawione są małe, proste figurki koni oraz farby, więc odwiedzające to miejsce dzieci mogą spróbować pomalować konie według własnego pomysłu.

W drugim budynku mieści się sklep z dalahästami w różnych rozmiarach i wersjach kolorystycznych, gadżetami z wizerunkiem konia oraz innymi szwedzkimi pamiątkami - m.in. z motywem łosia. Na środku sklepu przy stoliku siedzi pani i maluje ręcznie wzory na konikach.

Największym dla nas zaskoczeniem było to, że za wejście do warsztatu nie trzeba było płacić. Wszystko można było zobaczyć zupełnie za darmo!

Po wizycie w Nusnäs pojechaliśmy prosto do domu. Po drodze, przy drodze E4 zobaczyliśmy ciekawy budynek - Dragon Gate, czyli Chiny w Szwecji. Ciekawa odmiana, biorąc pod uwagę, że większość szwedzkich domów jest obita deskami i pomalowana na ciemnoczerwony kolor.

[Dragon Gate]

[Dragon Gate]

Dragon Gate to centrum turystyczne i kulturalne. Można zatrzymać się na nocleg w hotelu lub obejrzeć w muzeum terakotową armię.

Nasz samochód bardzo pozytywnie nas zaskoczył - do tej pory średnie spalanie mieliśmy na poziomie 9.6, a po tych wakacjach spadło do 7.4!

środa, 1 sierpnia 2012

Dookoła Szwecji: Jokkmokk - Mora

Trasa wakacji była planowana pod kątem atrakcji. Jakoś tak odległości umknęły naszej uwadze. I tego dnia, przy jeździe z Jokkmokk do Mory, było to wyraźnie widać. Do przejechania mieliśmy ponad 900 km. Nawigacja podawała orientacyjny czas przejazdu jako 14 godzin, ale wydawało się nam, że możemy to zrobić w ciągu 12 godzin. Problem by był, gdybyśmy się przeliczyli, bo według naszego planu mieliśmy zjawić się w hotelu niedługo przed zamknięciem recepcji (chyba żaden z hoteli odwiedzonych przez nas w czasie wakacji nie miał 24h recepcji).

Droga, którą jechaliśmy nazywa się Inlandsvägen (E45), co w wolnym tłumaczeniu oznacza drogę przechodzącą przez środek kraju. Zaczyna się w Göteborgu i ciągnie prawie 1700 km na północ. Przecinają ją tory kolejowe Inlandsbana (kolej śródkrajowa).

[Inlandsvägen]

Sieć dróg w Szwecji przypomina drabinę: droga E4 ciągnie się wzdłuż wybrzeża Szwecji, droga E45 przez środek kraju, a pomiędzy kilka głównych dróg łączących te dwie najważniejsze.

W Dalarna drogi są czerwone - przynajmniej większość tych, którymi jechaliśmy miała czerwoną nawierzchnię.

[Inlandsvägen w Dalarna]

[Inlandsvägen w Dalarna]

W drodze do Mory przejeżdżaliśmy przez miejscowość Orsa, której reklamy zaczęły się pojawiać w sztokholmskim metrze jeszcze przed wakacjami. Fakt, że reklamowało się to niedźwiedziem i chłopakiem w skórzanym fartuchu grającym na czymś w rodzaju kontrabasu, ale jakoś tak spodziewaliśmy się "czegoś", a zobaczyliśmy zwykłą wieś na jeziorem.

W Orsa jest Park Niedźwiedzi, którego nie odwiedziliśmy ze względu na brak czasu. Podobno ciekawe miejsce, o ile tylko nie odwiedza się go zimą, gdy główne atrakcje zapadają w sen zimowy.

Mora wywarła na nas bardzo pozytywne wrażenie. Ładne tradycyjne domy, zadbane ulice i skwery. Mora ma ważne miejsce w historii Szwecji - w 1520 roku Gustaw Waza próbował zorganizować tutaj rebelię przeciwko Duńczykom. Mieszkańcy nie byli chętni do bitwy, więc Gustaw zaczął uciekać w stronę Norwegii (w czasie, gdy przebywał w Mora, ukrywał się w piwnicy jednego z domów - na tym miejscu znajduje się obecnie jego pomnik), ale ci szybko zmienili zdanie i dwóch mieszkańców wyruszyło za Gustawem, żeby przekazać mu tę informację. Dogonili go tuż przed norweską granicą, a później u boku Gustawa walczyli z Duńczykami. Dzięki temu Szwecja uzyskała niepodległość, a Gustaw Waza został wybrany jej królem.

Na pamiątkę pościgu mieszkańców Mora za Gustawem, organizowany jest co roku bieg narciarski Vasaloppet.