poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Robotnicy i paczka fajek

Panownie remontujący nasz blok byli tacy mili, jak się człowiek odzywał do nich po szwedzku. I z uśmiechem, i proszę, i przepraszam...
Widać, że zobaczyli ostatnio pod blokiem samochód na polskich blachach - nasz - bo zostawili nam pustą paczkę po papierosach za wycieraczką. Wiadomo, że to "nasi", bo paczka miała polską banderolę i polskie napisy. Heh :-/
Mam nadzieję, że to nie było żadne "ostrzeżenie" i nie trzeba będzie przeparkować samochodu w "absolutne gdzie indziej" do czasu zakończenia remontu.

Książka i szatan

Dzisiaj był jakiś dzień książki. Jakiś, bo gugle nic o tym nie wiedzą. Być może wikipedia wie...<sprawdza> Tak, dzisiaj jest światowy dzień książki i praw autorskich. Więc wracam sobie do domu przez kista galerię, a tam coś mnie atakuje na korytarzu. A konkretnie babeczka z ulotką że jest dzień książki i krzykiem żebym pędził do koszyków bo rozdają książki. Pomyślałem że nie ze mną takie numery bo zwykle nie lecę na takie promocje ale babeczka bardzo prosiła i bardzo machała swoją szwedzką grzywką więc polazłem. Strasznie dużo ludzi roiło się dookoła tych koszyków ale w końcu udało mi się dopchać i zarobiłem ładnie pachnącą nową książkę "Blodläge" niejakiego Johana Theorina. Nice!

A w metrze do t-centralen jechała strasznie szwedzko wyglądająca dziewczyna i słuchała polskiego KATa, konkretnie metal i piekło z płyty 666. Wie co dobre!

[Metal i Piekło]

niedziela, 22 kwietnia 2012

Kulturnatt 2012

Wczoraj w Sztokholmie była Kulturalna Noc (Kulturnatt) - coś w rodzaju Nocy Muzeów. W kilkudziesięciu miejscach coś się działo, a muzea dostępne były za darmo od godziny 18:00 do północy.

Korzystając z okazji wybrałam się na zamek. W kolejce stało około 50 osób, ale szybko się posuwała. Ponadto na placu zamkowym była akurat zmiana warty, od czasu do czasu przechodzili tamtędy pracownicy zamku w historycznych strojach, więc nie było nudno. Jeden z pracowników - w mundurze i z dużą ilością orderów - rozdawał oczekującym z kolejce cukierki z papierowego pojemnika w kształcie korony.

Myślałam, że w ramach Kulturnatt będzie można sobie tak po prostu obejrzeć zamek. Ale wymyślono coś znacznie ciekawszego. Przy wejściu dostawało się ulotkę, można było wziąć również ołówek i latarkę. Na ulotce było 8 zagadek do rozwiązania - np. na podstawie opisu postaci i małego fragment obrazu (np. oko + ucho, usta + wąsy) trzeba było podać imię osoby. W salach zamkowych były pozasłaniane okna, a światła zapalone na tylko jednym żyrandolu albo jednej małej lampie - było widać, jak iść, żeby w nikogo nie wejść, ale dostrzec coś na obrazach na ścianie było trudno. Dlatego przydawały się latarki. Naprawdę wiele osób w skupieniu studiowało obrazy szukając imion kolejnych postaci. Pomysł wyśmienity!

Jeśli chodzi o wnętrza zamku, to nie ma tam nic specjalnego - generalnie w każdym zamku są podobne meble, piece, żyrandole. Sala z orderami to miejsce dla koneserów - jak ktoś nie jest zainteresowany tematem, to trudno się skupiać i czytać komu i za co przyznano order ileśset lat temu ;)

Jedyna naprawdę ciekawa sala, to ta z orderami Serafinów (Serafimerorden). Order ten jest najwyższym odznaczeniem w Szwecji i mogą go dostawać również wybitni ludzie z zagranicy. Każdy kawaler tego orderu ma swoje motto, które wraz z herbem rodowym jest przedstawiane na miedzianej płycie. Część tych płyt można oglądać w sali Serafinów. Gdy kawaler umiera, płyta trafia do kościoła na Riddarholmen (Riddarholmskyrkan).
Najbardziej podobały mi się herby Tajów oraz prezydenta Meksyku. Nie zabrakło też akcentu polskiego - kawalerem orderu Serafinów został w 1993 roku Lech Wałęsa. Ponieważ Wałęsa nie pochodzi ze szlacheckiego rodu, jego herb musiał zostać zaprojektowany specjalnie na potrzeby orderowej tradycji.
[herb Lecha Wałęsy]

W drodze do metra trafiłam na jeszcze jedno muzeum biorące udział w akcji (miejsca te były oznaczone fioletowymi balonami) - Muzem Noblowskie. Muzeum jest niewielkie - to zaledwie jedno pomieszczenie w kształcie litery T - więc i tłok był duży.
W środku była wystawa poświęcona Marii Curie Skłodowskiej - sprzęty jakich używała, zdjęcia jej i Piotra. Taki standard muzealny. Ciekawą rzeczą były drzwi wychodzące na wewnętrzne podwórko (nie jestem pewna, ale na to wskazywał układ budynku). Drzwi były duże i składały się z dużej ilości szyb. Każda szyba zaklejona była dwukolorową (tzn. były dwa dominujące kolory i ich różne odcienie) żółto-szarą (jedne drzwi) lub czarno-żółtą (drugie drzw) najlejką przedstawiającą zdjęcia z albumów rodzinnych państwa Curie. Bardzo ciekawy pomysł.

Poza tym było jeszcze coś o kobietach w nauce i leciał film (pokaz zdjęć) zrobiony przez Bo Perssona przy współpracy z Instytutem Polskim. Nie wiem, z jakiej okazji się tam znalazł - nie znalazłam odpowiedniego opisu - ale na zdjęciach byli głównie Polacy. Nie przesadzę jeśli powiem, że na co trzecim była Wisława Szymborska, a poza tym Andrzej Wajda na krakowskim rynku, Michał Rusinek, Jerzy Illg i jeszcze trochę znanych polskich nazwisk. Miło było zobaczyć "swoich" :-)

Na środku muzeum stały jakieś stoły (wszystkie miejsca pozajmowane), przy których ludzie próbowali wyszywać i robić kolaże w formacie pocztówek. To było dziwne i pozostało niewyjaśnione.

Pod sufitem jest taki wyciąg - linka, po której przemieszczają się zdjęcia laureatów Nagrody Nobla, z ich nazwiskiem i symbolem określającym dziedzinę, w której tę nagrodę dostali.
Poza tym jest jeszcze kilka stanowisk multimedialnych - każde opisuje inne dziesięciolecie - gdzie można uzyskać informacje o najciekawszych laureatach. Np. historia Aleksandra Fleminga, który miał duży bałagan w swoim gabinecie i wszędzie hodował bakterie, a najbardziej lubił te szkodzące ludziom, jest zakończona wnioskiem, że każde dziecko może wyrosnąć na takiego naukowca. Podane są również informacje, jak zostać laureatem w dziedzinie medycyny!

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Urzędy

Urzędnikom migracyjnym nie spieszyło się z wydaniem nam papierka, że jako obywatele UE nie potrzebujemy żadnych pozwoleń na pobyt. Dostaliśmy go dopiero po 3 miesiącach od złożenia podania.
Obywatele Unii Europejskiej nie mogą składać podań osobiście, tylko przez formularz na stronie internetowej. Wypełnia się ankietę, dokłada potwierdzenie zatrudnienia i - w naszym przypadku - skan aktu ślubu (po polsku, żadnych tłumaczeń nie trzeba). I czeka... formalnie w ciągu 28 dni powinna zapaść decyzja. Nie było jej po miesiącu, więc Marcin pojechał do urzędu, gdzie został poinformowany, że jego sprawą zajmuje się pani z drugiego końca Szwecji i trudno powiedzieć cokolwiek na ten temat, o ile nie została podjęta jakaś decyzja. Teoretycznie przy wysyłaniu dokumentów dostaje się numer sprawy i można sprawdzać, co się dzieje, ale w praktyce sprowadza się to do informacji "brak decyzji".
Okazało się, że list został do nas wysłany (przyszedł dzień czy dwa po wizycie w migracyjnym). Decyzja nie mogła zostać podjęta, ponieważ jeden z załączników był wypełniony trzema różnymi rodzajami pisma - Marcin wypełnił podstawowe informacje na formularzu, szef się podpisał, a sekretarka dopisała dane kontaktowe do firmy. I to było podejrzane, bo niespójne.
Przy okazji wizyty w migracyjnym (teoretycznie można zadzwonić, ale czas oczekiwania na rozmowę to około godziny), dostaliśmy maila i numer telefonu urzędniczki, która zajmowała się naszą sprawą. To było bardzo wygodne, bo wszystkie braki i nieścisłości można było bardzo szybko wyjaśnić i ewentualnie dosłać mailem a nie tradycyjną pocztą.
Po kolejnym miesiącu stan sprawy uległ zmianie - prawie codziennie sprawdzaliśmy na stronie internetowej, czy coś się ruszyło - enigmatyczna informacja głosiła, że "decyzja została podjęta". A-h-a. Po tygodniu (list nie powinien iść dłużej niż 2-3 dni) napisaliśmy do kobiety z migracyjnego maila z prośbą o wysłanie nam decyzji drogą elektroniczną. W odpowiedzi dostaliśmy informację, że decyzja znajduje się w wysłanym do nas liście.
Trochę to już zaczęło się robić niepoważne. Nie mając kartki z migracyjnego nie możemy złożyć wniosku o personnummer (taki szwedzki PESEL), a bez tego numeru nie można zarejestrować samochodu ani zapisać się do Försäkringskassan (czyli korzystać z lokalnej służby zdrowia). Nie można też płacić podatków, co wprawia w zakłopotanie firmowych księgowych, ani normalnie korzystać z konta bankowego (bez personnummer'u można założyć konto, ale chyba nie w każdym banku, a do tego na gorszych warunkach - np. bez dostępu przez internet). Marcin wybrał się po raz kolejny do urzędu migracyjnego (mi ta wątpliwa przyjemność została oszczędzona, bo zostałam zgłoszona jako członek rodziny) i wydrukowano mu "decyzje" podjęte w naszej sprawie.

Z tym papierkiem (każdy ze swoim) udaliśmy się do urzędów podatkowych (Skatteverket) - do różnych, bo każdy poszedł do tego, który ma bliżej pracy (to akurat ze względów praktycznych, nie ma wyznaczonego jednego oddziału do składania tych wniosków).
Znalazłam formularz (wiedziałam, czego szukać, bo Marcin załatwiał to 3 dni temu), a potem numerek i czekanie... Byłam 55 w kolejce, ale sprawnie szło - na obsługę jednej osoby wychodziło około minuty. Fakt, że okienek było chyba 27, ale kolejki były 4 (ja zostałam 'przydzielona' do ogólnej).
W urzędzie jest kilka stanowisk ze stołami i szafkami, w których znajdują się różne formularze (pogrupowane działami: dla firm, dla osób prywatnych, związane z podatkami, związane z przyjazdem do Szwecji). Między stołami krążą pracownicy w jaskrawozielonych szarfach z napisem "Zapytaj mnie" i pomagają znaleźć formularze, wypełnić dokumenty. Można też się ustawić w kolejce do punktu informacyjnego - tam można znaleźć wolnych pracowników, którzy ustalają, do której kolejki się trafia i dają numerek, ale też pomagają z dokumentami.
Jest też sporo stołów oraz naprawdę dużo miejsc siedzących - chyba dla każdego chętnego wystarczyło.

Pracownicy, którzy obsługują petentów w okienkach, są naprawdę bardzo mili i mówią dosyć prostym językiem, więc żaden problem ich zrozumieć ;-) W sumie po tych kilku latach nauki, to byłby trochę wstyd, jakby człowiek nie dał rady zrozumieć, że ma się jeszcze gdzieś podpisać, nie umiał powiedzieć, że zapomniał z Polski aktu ślubu albo odpowiedzieć, że nie zna numeru telefonu do właściciela mieszkania. Poszło szybko, sprawnie, a urzędniczka była uśmiechnięta :-)

Teraz 4-6 tygodni oczekiwania na decyzję. Moją. Bo Marcinowi - zapewne z racji mniejszego oblężenia urzędu, w którym on składał dokumenty - powiedzieli, że to zajmie 2-3 tygodnie.

Mam nadzieję, że uda się to załatwić do końca maja, bo jak nie, to w czerwcu czeka nas wycieczka samochodowa do Polski, żeby zrobić przegląd auta na kolejny rok.

Podobno w migracyjnym trafiła nam się wyjątkowo niemiła pani i na ogół ludzie są jednak bardziej życzliwi (co mieliśmy okazję zobaczyć w urzędzie podatkowym). Ale czytałam też, że Szwedom się nigdy nie spieszy - i dlatego sprawy w urzędzie wleką się tak długo, jak tylko pozwalają na to przepisy. Korzystanie z urzędów to ból dla ludzi, którzy potrzebują coś szybko załatwić.

Plus jest taki, że zwykła praca też tak wygląda ;-) Nikt się nie stresuje. Nie zdążymy z czymś? No tak, to problem - przyznają ludzie - ale nikt się z tego powodu nie spina, poza mną. A przynajmniej po nikim tego absolutnie nie widać. Raczej ludzie starają się wymyślić, co można poprawić, jak to lepiej zaplanować w przyszłości, starają się ustalić kolejny, bardziej realny termin. Czuję, że mi też zaczyna się udzielać ten spokój.
Tempo działania urzędów jest powalająco wolne. Jednak do urzędów nie chodzi się na co dzień, a do pracy tak. I w pracy taki klimat jest naprawdę bardzo przyjemny. Myślałam, że nie da się lubić pracy bardziej niż ja lubiłam swoją poprzednią. Teraz mi naprawdę szkoda w piątki, że to już koniec tygodnia, do poniedziałku zostały jeszcze całe dwa dni, a ja bym chciała coś jeszcze zrobić. Ale nie pracuję w weekendy i z domu nie ruszam projektu do pracy, od kiedy nie noszę swojego laptopa do biura, więc to chyba nie pracoholizm ;-)

sobota, 14 kwietnia 2012

Kalosze

Jak zobaczyłam dzisiaj rano sypiący śnieg, to myślałam, że źle widzę. Wczoraj było prawie +10 stopni i padał deszcz. A rano już wszystko wokoło było białe...

[kwietniowy śnieg]

Rano było 0 stopni. Do południa temperatura wzrosła o całe 2 stopnie, śnieg przestał padać, a wszystkie chmury zniknęły i zaczęło świecić słońce.
Chyba nie muszę pisać, jak wyglądał park i chodniki? Niektóre ścieżki - chyba wybierane losowo, bo nie zauważyłam, żeby to był jakiś dłuższy ciąg pieszy - były odśnieżone, ale na większości była czysta pośniegowa breja.

W taką pogodę bardzo łatwo odróżnić Szwedów od imigrantów (szczególnie tych nowych). Przybysze chodzą w butach zimowych/jesiennych. W czym chodzą wszyscy Szwedzi (od małych dzieciaków po starsze panie; żadnego pana dzisiaj nie spotkałam w parku, więc na ich temat nie mogę się wypowiadać)?
W kaloszach!
Widziałam czarne z trupimi czaszkami (na nogach 8-10 latka), widziałam białe z zamkiem i sznurówką (u jakiejś mamy), były też różowe w kwiatki (u małej dziewczynki) i czarne (u starszej pani).

Chyba trzeba będzie kupić, bo przy takiej pogodzie, jak dzisiaj, nietrudno przemoczyć buty albo przynajmniej pomoczyć nogawki spodni. Poza tym człowiek w kaloszach nie będzie się tak bardzo wyróżniał z tłumu ;)

Chińskie prezenty ślubne

Jesienią wybieram się na polsko-chińskie wesele. W związku z tym zastanawiam się nad prezentem - młodzi mieszkają w Anglii, więc prezent powinien być raczej symboliczny, żeby nie sprawiał problemu w transporcie (ślub i wesele będą w Polsce).

Rodzice panny młodej nie są w stanie przyjechać na ślub, chińskich znajomych pewnie też nie będzie - a jeśli już to niewielu i pewnie jedynie ci, którzy mieszkają w Europie. Myślałam więc o jakimś drobiazgu, który by reprezentował rodzinne strony panny młodej.

Podczas jednego z meetingów w pracy dowiedziałam się, że Chińczycy nie piszą nigdy czyjegoś imienia czerwonym kolorem, ponieważ oznacza to śmierć. Kolega miał coś napisać na kartce i zwrócił nam na to uwagę, gdy zauważył, że dostał czerwony długopis.
To mi uświadomiło, że ze znalezieniem odpowiedniego prezentu dla osoby z innej kultury łatwo nie będzie. Bo nawet jeśli dziewczyna mieszka w Europie już kilka lat i ma świadomość, że pewne rzeczy są odbierane tutaj inaczej niż w jej rodzinnym kraju, to zawsze w podświadomości zostaje jej kontekst kulturowy.

Gdy dostałam zaproszenie na ślub - a było to już po poznaniu informacji o związku czerwonego koloru ze śmiercią - poczułam zaskoczenie. Zaproszenie było całe czerwone. Trochę to nie pasowało do tej wcześniejszej informacji, ale od czego są koledzy :)

Dwóch Chińczyków jest akurat na urlopach, ale, na szczęście, był dostępny jeszcze jeden. Zapytałam więc J, jaki jaki taki najbardziej tradycyjny chiński prezent z okazji ślubu. Odpowiedź była zaskakująco prosta: koperta z pieniędzmi!
Chińskość tego prezentu polega na tym, że nie jest to dowolna koperta, tylko specjalna czerwona koperta. J obiecał mi taką przywieźć - w sierpniu jedzie odwiedzić swoją rodzinę, więc będzie w Chinach.
Czerwone koperty z pieniędzmi daje się nie tylko jako prezent ślubny ale też noworoczny. Do środka nie wkłada się kartki ze spersonalizowanymi życzeniami - można nie dawać żadnych życzeń, albo takie tradycyjne czterosymbolowe. Znalazłam na sieci informację, że kwota też powinna spełniać pewne zależności (np. musi być liczbą parzystą i nie może zawierać cyfry 4), ale o szczegóły dopytam J później.

Przy okazji dowiedziałam się, że kolor czerwony oznacza również szczęście i powodzenie. Więc wszelkie prezenty ślubne powinny być w tym kolorze - popularnym prezentem jest czerwona pościel. Nie należy dawać w prezencie nowożeńcom noży - bo to oznacza przecięcie relacji - ani zegarów - one oznaczają śmierć. Często daje się też porcelanę, zastawy stołowe albo szkło użytkowe - czyli tak jak w Polsce.

W czasie rozmowy pojawiły się pewne niejasności językowe. J i ja rozmawialiśmy po angielsku. W języku angielskim - podobnie jak w polskim, ale całkiem inaczej niż w chińskim - istnieje sporo synonimów. Mówiłam J o tradycyjnych prezentach w Polsce i chcąc powiedzieć pościel użyłam angielskiego słowa "bedclothes". J nie wiedział o co chodzi, więc zaczęłam opisywać, o czym mówię. J zapytał, czy chodzi mi o "tutaj użył jakiegoś angielskiego słowa, którego ja nie znałam (albo nie zrozumiałam)", ale ja nie umiałam mu odpowiedzieć. Więc zapytał mnie - tym razem po szwedzku (J, jako jedyny z biurowych Chińczyków, chodzi na kurs szwedzkiego i chyba nawet mówi po szwedzku lepiej ode mnie :P), czy chodzi mi o coś w stylu "lakan" (samo "lakan" znaczy prześcieradło, ale używa się tego również jako część słowa "poszewka na coś"). Bingo! Szwedzki językiem komunikacji międzykontynentalnej! ;)

czwartek, 12 kwietnia 2012

Nowe biuro

Mniej więcej tydzień temu moja firma przeprowadziła się z hotelu dla startupów do zwykłego biura. Różnica jest taka, że teraz sami musimy nastawiać zmywarkę i wyciągać z niej kubki, zgłaszać szefowi zapotrzebowanie na herbatę, kawę itp., ale za to nikt spoza naszej firmy nie kręci się po korytarzu.


[moje biurko]


Nadal pracuję w największym pokoju - 10-osobowym - tyle że jest on prawie 2 razy większy niż poprzedni. Wcześniej firma miała 3 pokoje (programiści, marketingowcy i księgowi), teraz mamy ich dużo więcej. Są 2 większe i chyba 5 małych. Do tego jeszcze pokój konferencyjny, jakiś mały pokój do trzymania kartonów i duża jadalnia (ciężko to jakoś nazwać - mamy tam na razie tylko duży stół i mikrofalowkę).

W naszym nowym biurze mieściła się wcześniej firma brokerska - to po nich odziedziczyliśmy bardzo wygodne krzesła. Tzn. one wyglądają na wygodne i pewnie takie są, o ile jest się w stanie je dobrze poustawiać. Mi się to jeszcze nie udało - przynajmniej nie do końca ;)

Podobno adres biura jest dobry marketingowo - jesteśmy przy Stureplan. Szef opowiadał, że to się niezbyt dobrze kojarzy, jeśli chodzi o firmy z braży IT, bo jakieś 15 lat temu był krach związany z .com'ami a wiele z nich miało swoje siedziby w tej okolicy. Ale skoro szef się tym nie przejmuje, to chyba ja tym bardziej nie powinnam.
Stureplan, to coś w rodzaju małego centrum miasta - jest to taki plac, przy którym znajdują się banki, butiki i hotel. Według mnie centrum jest przy głównym deptaku, czyli tam, gdzie mieliśmy swoją poprzednią siedzibę i gdzie jest główny węzeł metra oraz dworzec kolejowy. Ale tam były sklepy w rodzaju H&M, a tutaj jest Tommy Hilfiger - jeśli to może o czymkolwiek świadczyć ;)

Pokój developerów (czyli m.in. mój) jest od strony podwórka, więc jest w nim cisza i spokój - chyba, że akurat rozmawiamy. Za to z pokojów po drugiej stronie korytarza (na razie pustych) jest ładny widok na sąsiednie budynki.

[widok z okna na jeden z narożników Stureplan]

Nowe biuro ma jeden dość duży minus - trzeba do niego jechać metrem jedną stację dalej. Na szczęście bez przesiadek. Ale ze względu na to, że moja docelowa stacja metra znajduje się za główną stacją (T-Centralen), to czasem nie udaje mi się zmieścić do metra i muszę czekać na następny pociąg. Dobrze, że metro jeździ w godzinach szczytu co 5 minut :)


Metro się (czasami) psuje

Awarie metra zdarzają się dosyć często - przynajmniej raz na dwa tygodnie ktoś z nas ma z tego powodu opóźnienie, głównie po południu, a więc w drodze z pracy do domu.

Najczęściej awaria powoduje, że pociąg kończy jazdę kilka stacji przed naszą pętlą i trzeba poczekać kilka lub kilkanaście minut na następny. Raz zdarzyło się, że Marcin musiał czekać około godziny, ale to wyjątek.

Dzisiaj rano - akurat wyszliśmy z domu wcześniej niż zwykle, bo Marcin chciał być w pracy przed 9:00 - popuła się zwrotnica i metro nie dojeżdżało do pętli, tylko kończyło jazdę jedną stację wcześniej. W godzinach szczytu metro jeździ co 5 minut, więc nigdy nie ma tłumów na stacji i na ogół stoi tam przynajmniej jeden pociąg. A dzisiaj tłok na peronie, puste tory i żadnej informacji... po jakichś 10 minutach (inni pewnie czekali dłużej) usłyszeliśmy komunikat o awarii. Brak informacji o czasie naprawy awarii, komunikacji zastępczej - no, niczego nie było ;)
Stwierdziliśmy, że spróbujemy dojechać do pracy samochodem.

Przy stacji metra znajduje się pętla autobusowa. Jak już ją minęliśmy, usłyszeliśmy klakson. Raz, po chwili drugi raz. Trąbił kierowca autobusu, na którym wyświetlona była informacja, że jeździ on w zastępstwie czerwonej linii metra. Ha! Czyli nie trzeba było iść po samochód!

Do autobusów w Szwecji wsiada się zawsze przednimi drzwiami (chyba, że jedzie się z wózkiem, wtedy można skorzystać ze środkowych drzwi). Przy kierowcy jest zbliżeniowy czytnik kart (taki sam jak w metrze) - a nawet dwa, bo drugi jest na mniejszej wysokości, dla niepełnosprawnych - i każdy wchodzący przykłada swoją kartę, czeka na 'biiiiip' (albo wyjmuje bilet kilkuprzejazdowy i daje kierowcy do podstęplowania), a następnie zajmuje miejsce w autobusie.
Więc wszyscy, którzy się zorientowali (nie wiem, gdzie się podziała reszta ludzi czekających na peronie na metro, ale wygląda na to, że poszli w innym kierunku niż my), że można skorzystać z autobusu, ustawiła się w kolejkę do przednich drzwi i przykładała swoją kartę do czytnika. I prawie każdej osobie pan kierowca mówił, że nie trzeba (pewnie dlatego, że to komunikacja zastępcza) i że można wsiadać wszystkimi drzwiami. Jedna pani wsiadła korzystając ze środkowych drzwi, ale też podeszła do kierowcy bipnąć swoją kartą :) Podjechaliśmy jeden przystanek, potem przesiadka na metro (w tym czasie musieli naprawić awarię, bo na stację przyjechał pociąg z pasażerami w środku) i dalej poszło tak, jak zwykle.

Z tym odbijaniem biletu przy wejściu do metra jest śmieszna sprawa. Nawet jeśli któraś bramka jest popsuta, a więc otwarta cały czas, to praktycznie każdy przechodzący przez nią człowiek zatrzymuje się przy przejściu, przykłada kartę do czytnika, czeka na biiip z zieloną strzałką i dopiero przechodzi.

Czytałam jednak, że coraz więcej osób próbuje jeździć na gapę i wciskają się do bramki razem z kimś, kto wchodzi legalnie (da się to zrobić, jeśli bramka jest w formie rozsuwanych drzwi; dzisiaj jeden człowiek tak się za mną wciskał, że aż na mnie nadepnął) - ktoś napisał list do osiedlowej gazety, zwracając uwagę na ten problem.
W ciągu ostatnich dwóch miesięcy zdarzyły mi się dwie kontrole biletów w metrze - raz wsiadła grupa (6-8 osobowa) kontrolerów do wagonu metra i sprawdzali czytnikami ważność biletów; drugim razem kontrola była przy wyjściu z metra na głównej stacji - kontrolerzy stali przy bramkach i sprawdzali wychodzących (normalnie do wyjścia nie jest potrzebny bilet, a bramki otwierają się automatycznie).
Wygląda więc na to, że problem istnieje, chociaż na pierwszy rzut oka nie bardzo go widać. Ale SL (sztokholmska komunikacja miejska) musi go odczuwać, skoro inwestuje w kontrolerów.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Fjärilshuset

Dom motyli (Fjärilshuset) to coś w rodzaju szklarni w parku Haga (Hagaparken). Reklamują się jako tropikalny las deszczowy w Sztokholmie.

Żeby się za bardzo nie zmęczyć wycieczką, podjechaliśmy autobusem najbliżej, jak się da, czyli do północnego wejścia do parku.
[wejście północne do parku Haga]

Przed Domem Motyli wszystkie krzaki udekorowane były żółtymi piórami - czyli w tym samym stylu, w którym ludzie dekorują swoje domy na Wielkanoc.
[udekorowane krzaki przed Domem Motyli]

W samym pawilonie jest dosyć ciasno, więc przed budykiem jest specjalny zadaszony parking dla dziecięcych wózków.
Ponieważ wewnątrz klimat jest naprawdę tropikalny - prawie 30 stopni i pełno zraszaczy utrzymujących dużą wilgotność - warto zostawić kurtki i bluzy w szatni przy wejściu do budynku. Typowa szatnia w tego typu miejscach, to zestaw ogólnodostępnych wieszaków - bez numerków, bez szatniarzy.
[szatnia w Domu Motyli]

W Domu Motyli trzeba być uważnym, żeby motyli nie podeptać. Lubią sobie nisko latać i przysiadać nie tylko na roślinach, ale również na ścieżkach spacerowych.
Są motyle kolorowe, ale też brązowe czy czarne. I dosyć duże - wielkości dłoni, może nawet większe.
[motyla stołówka]

Można obserwować, jak z kokonów wychodzą motyle - w pawilonie są chyba dwa miejsca, gdzie zostały umieszczone grupy kokonów. Z jednego akurat wychodził motyl!
[kokony]

Poza motylami można pooglądać ryby (są karpie, piranie, ale też małe kolorowe rybki na niewielkiej rafie koralowej), koniki morskie oraz małe nielatające ptaki.
[wielka wąsata ryba]

[uciekający ptak]

W parku znajduje się pałac (Haga slott), w którym czasem przebywa rodzina królewska. To w tym parku sfotografowano pierwszy spacer małej księżniczki Estelle. Teren pałacu jest monitorowany, otoczony płotem i nie wolno go fotografować.

Park jest utrzymany w angielskim stylu - tak mówi informacja turystyczna przy wejściu. W środku parku jest duże jezioro, a wokół niego rozległe trawniki i sporo drzew - można by powiedzieć, że im dalej od wody, tym głębiej w las. Po jeziorze pływają spasione kaczki i łabędzie.

Jest też kilka budynków z końca XVIII wieku - m.in. świątynia Echa (Ekotemplet) z 1790 roku, w której lubił jadać Gustaw III, oraz Pawilon Gustawa III (Gustav III:s paviljong), zwany również małym zamkiem, z 1787 roku.
[świątynia Echa]

[jezioro w parku]


niedziela, 8 kwietnia 2012

Wielkanoc

Przygotowania do Wielkanocy zaczęliśmy od kupienia cukierków na wagę. Na wypadek, gdyby jakimś cudem (w bloku nie ma domofonu, więc nie da się do kogoś zadzwonić i poprosić o otwarcie drzwi, a drzwi zamykane są na klucz/kod) do mieszkania zapukały nam påskkärringar, czyli wielkanocne czarownice. Dziewczynki przebrane za czarownice i chłopcy w strojach czarodziejów mogą wpaść po słodycze albo drobniaki już w Wielki Czwartek - pewnie tradycja ta zanika, bo na razie żadnych czarownic nie spotkaliśmy (a chyba każdy okoliczny sklep miał w swojej ofercie zestawy z przebraniami).
Dlaczego czarownice? W XVII wieku uważano, że w noc między Wielką Środą (dymmelonsdagen) a Wielkim Czwartkiem (skärtorsdagen) czarownice zlatywały na miotłach do Blåkulla i wracały stamtąd dopiero w Wielkanocną Niedzielę (påskdagen).
W sklepach spożywcznych oprócz zwykłych półek ze słodyczami na wagę stawiane są specjalne wielkanocne stojaki. Z jeszcze większą niż zwykle ilością lukrecjowych żelków i pianek.


[słodycze]

W centrum Sztokholmu widać wielkanocne ozdoby - iglak w doniczce na deptaku w centrum miasta został obsadzony żonkilami, między które powtykano bazie.
[Drottninggatan]

Najpopularniejszą - obok żonkili - ozdobą w szwedzkich domach jest påskris. W sklepach sprzedawane są długie patyki oraz kolorowe pióra. Prawdopodobnie na patykach są pączki liści, ale w sklepie nie bardzo było widać, czy te pączki tam są czy ich nie ma. Do patyków przyczepia się w domu kolorowe pióra. Można też powiesić jajka. Mnie te patyki nie przekonały, ale kolorowe pióra wyglądały bardzo ładnie, więc kupiłam po paczce żółtych i fioletowych. Z braku lepszego miejsca przyczepiliśmy je do firanki.
[pióro na firance]
 
Święta zaczynają się tutaj dzień wcześniej, więc już w Wielki Piątek (långfredagen) nie musieliśmy iść do pracy!

W szwedzkich sklepach nie było chrzanu, żurku ani białej kiełbasy. Były za to jajka i farby z szablonami. Więc zrobiliśmy pisanki. Niestety jajka były odrobinę zbyt duże i nie dało się wykorzystać szablonów - z prób ich użycia został, widoczny na żółtym jajku, kształt przypominający kurczaka.
[pisanki]

Ważnym elementem świątecznego stołu w Szwecji jest Påskmust - czarna oranżada. Bardziej popularna jest jej wersja bożonarodzniowa - Julmust. Skład ma taki sam, tylko etykietę inną - nie ma na niej zapewne koguta ciągnącego wóz z wielkim jajem. Co ciekawe, na Boże Narodzenie sprzedaż Julmusta bije Coca-Colę!
[śniadanie]

Na obiad mieliśmy indyka. Nie udało się nam znaleźć żadnej kaczki, a indyki są, niestety, dosyć duże, więc i czas pieczenia jest długi. Nasz bydlak piekł się ponad 3 godziny. Ale dobry wyszedł!
[indyk w trakcie pieczenia]

[indyk po pieczeniu]


piątek, 6 kwietnia 2012

Å vi e AIK

Firmie udało się kupić bilety na jeden z półfinałowych meczów! Nie jest to rzecz prosta - nam udało się dopiero za trzecim podejściem - bilety rozchodzą się w kilka, może kilkanaście, minut od rozpoczęcia sprzedaży. Nie udało się kupić miejsc obok siebie, ale w każdej grupie był przynajmniej jeden Szwed, który wyjaśniał, co się dzieje.

[bilet: rząd 10, miejsce 9]

Mecz odbywał się w niepozornej metalowej hali Hovet tuż obok Stockholm Globe Arena.
[po lewej Hovet, po prawej Stockholm Globe Arena]

Na początku wszyscy odśpiewali hymn drużyny, potem była prezentacja naszych zawodników i drużyny gości. Przy "naszych" (AIK) wszyscy klaskali, przy gościach były gwizdy i buczenia. Niefajne - lepiej jednak było na polskich meczach siatkówki, gdzie starano się unikać takiego powitania.

[hymn AIK]

Mecz był ważny, ponieważ porażka oznaczała wejście do finału drużyny gości, a wygrana prowadziła do jeszcze jednego meczu, więc dawała gospodarzom szansę na finał.

Atmosfera była bardzo gorąca - pierwsza tercja ciągnęła się dosyć długo, w drugiej padł jeden gol dla AIK, a trzecia była wręcz błyskawiczna i padło w niej po jednym golu dla każdej drużyny. Ale jakie emocje! Ludzie na trybunach śpiewali i zagrzewali gospodarzy do walki, ale padały też wyzwiska pod adresem gości ("jävla bönder") i sędziego ("lilla hora"), który nie był zbyt sprawiedliwy (z tego, co wyjaśniali mi szwedzcy koledzy ;-)) i trochę bardziej gnębił gospodarzy.

Mocnego piwa (piwo dzieli się tutaj na lekkie - dostępne w sklepach spożywczych - i mocniejsze - dostępne w państwowych sklepach monopolowych) nie wolno pić na terenie hali poza wyznaczonymi miejscami. W tych 'miejscach' jest strasznie tłoczno i pijący oddzieleni są od reszty ludzi barierkami. Żeby zmieścić się w takiej strefie, ludzie wychodzili z widowni chwilę przed końcem tercji.

[mecz]
[policja]

[po przerwie]

Mecz zakończył się zwycięstwem gospodarzy 2:1. Po jego zakończeniu zawodnicy AIK podjechali pod sektor fanów (pewnie siedzą tam właściciele rocznych karnetów), gdzie było najwięcej transparentów, szalików, flag i innych niezbędnych kibicowi gadżetów, i podziękowali za doping.
[podziękowania dla wiernych kibiców]


Aż mi się zamarzył karnet roczny na następny sezon...



wtorek, 3 kwietnia 2012

Śnieżnie

W mieszkaniu od strony kuchni nie bardzo da się oglądać świat przez okno, ponieważ wciąż trwają prace remontowe i okna są zaklejone folią. Przeźroczystą na tyle, że widać, czy oknem jest jasno albo że ktoś właśnie przechodzi. Jednego dnia zastaliśmy zaklejone drzwi - informacja o utrudnionym dostępie do mieszkań dotyczyła godzin 8-16, więc zebraliśmy się trochę wcześniej niż zwykle i 5 minut przed ósmą próbowaliśmy wydostać się z mieszkania. Mocnej taśmy używają robotnicy, skoro napieranie na drzwi nie spowodowało jej odklejenia - na szczęście robotnicy byli niedaleko, więc widząc nasze próby wyjścia krzynęli tylko po szwedzku "proszę poczekać" i z uśmiechem na twarzy pomogli nam się wydostać z domu.

Robotnicy, którzy remontują nasz blok już chyba drugi miesiąc, są z Polski. Nie wiem, czy oni wiedzą, że my też ;-) Ale można było sobie czasem posłuchać - szczególnie jak foliowali nam okna w jadalni w trakcie śniadania - jak narzekali na to, że praca ciężka, że jakieś problemy mają... przeklinali, wyzywali. Ale jak tylko wychodzimy z domu, to panowie robotnicy z uśmiechem mówią po szwedzku "dzień dobry" i "przepraszam" (co bywa trochę dziwne - np. gdy chcąc wyjść z domu przerwaliśmy pracę człowiekowi, który trzymał głowę między prętami barierki i nie dość, że musiał się wyplątać spomiędzy tych prętów, to jeszcze przeprosił nas za tarasowanie wyjścia).

Wracając do zafoliowanych okien - w sobotę rano poszłam do kuchni i zajęłam się przygotowaniem śniadania, gdy usłyszałam Marcina, jak mówi coś o śniegu. Hmm... dzień wcześniej, gdy wracałam z pracy, było dosyć ciepło (tak, to +6 stopni, przy których w polarze robi się zbyt gorąco). Prima Aprilis miał być dopiero w niedzielę, więc zaciekawiona wróciłam do sypialni, patrzę przez okno... a tam biało!


Może nie były to jakieś przytłaczające ilości śniegu, ale trawniki zrobiły się białe. I padało tak cały weekend - momentami dosyć intensywnie. Marcowa śnieżyca. Ale wszystko szybko się stopiło, bo w dzień temperatury były dodatnie (całe 2 stopnie! trzeba było wyciągnąć czapkę!). I teraz jak śnieg posypuje, to tak bardzo nieśmiało. Chyba nie ma co liczyć, że nadchodzące Święta będą białe...