Gdy jechaliśmy zobaczyć kozła, pierwszą niespodzianką w drodze do Gävle było słońce. Tuż za Uppsalą niebo zrobiło się niebieskie, a świecące nisko słońce pięknie odbijało się w lusterkach i raziło. I to było naprawdę WOW! W listopadzie w Sztokholmie było tylko kilka godzin słońca (tak, są takie statystyki, w tym samym miesiącu leżąca na północy Kiruna była blisko rekordowej liczby godzin - 140, o ile dobrze pamiętam; Sztokholm miał chyba 4 albo 6), ale ponieważ w drodze do i z pracy jest już ciemno, a jak człowiek siedzi w biurze to nie patrzy na pogodę, nie było to jakoś szczególnie zauważalne. Ale teraz, jak słońce świeciło tak mocno, i tak jasno, zrozumieliśmy radość ludzi, którzy w biurowcu Marcina witali brawami lutowe słońce :-) To było zaraz po naszym przyjeździe do Szwecji, więc nie bardzo rozumieliśmy z czego tu się cieszyć - w Polsce słońce zimą to przecież normalna sprawa.
Słońce zrobiło takie wrażenie, że człowiek chciał się podzielić ze znajomymi tą informacją. Weszłam na Facebooka i chciałam wybrać miejsce, żeby pokazać, gdzie to słońce świeci - na ogół Facebook pokazuje w podpowiedziach najbliższe miejscowości, restauracje i takie tam. Tym razem pokazało mi się drzewo - "To cholerne drzewo przy E4" ; to mnie zainteresowało, bo co takiego może być w drzewie przy autostradzie, że ponad 9 tysięcy osób zaznaczyło swoją obecność w tym miejscu.
Udało mi się znaleźć informację, że to drzewo to dąb, który rósł przy drodze zanim wybudowano tam autostradę. A ponieważ krajobraz w tym miejscu jest dosyć nudny, a droga prosta, to jeden z projektantów drogi - Ove Ekman - stwierdził, że to drzewo przełamie monotonię. Zmieniono więc trochę plan drogi (to zwiększyło koszty, ale przy koszcie całej autostrady nie było to aż tak widoczne), doprowadzono nawadnianie i drzewo stoi. Ove miał w planach podświetlenie drzewa, ale ten pomysł nie został przyjęty (a Ove zmarł).
Dzień świętej Łucji, obchodzony 13 grudnia, to jedno z większych świąt w Szwecji. We wszystkich szkołach i przedszkolach wybierana jest Łucja, która ze swoim orszakiem (luciatåg) przemaszerowuje na scenę, śpiewa specjalne łucjowe piosenki i wychodzi.
Zarządca biurowca, w którym pracuje Marcin, również organizuje obchody zapraszając na występ chóru (w zeszłym roku byli gimnazjaliści, w tym chór dziecięcy z kościoła w okolicy), częstuje również grzanym winem (glögg) z rodzynkami i obranymi migdałami.
W tym dniu to głównie dzieci przebierają się za gwiezdnych chłopców czy piernikowe ludziki, ale jeśli któryś dorosły też chciałby się przebrać, to da się kupić stroje - zarówno dla panów jak i dla pań.
[Ogłoszenie]
W tym roku nasi sąsiedzi zorganizowali imprezę na podwórku - były serowo-piernikowe kulki, cienkie pierczniki, julmust (to lokalny napój w stylu coli) i duuużo glögga podgrzewanego na podwórku na małej kuchence elektrycznej. Do tego było ognisko, aby się ogrzać i rozmowy z sąsiadami. Rozmowy typu:
- O, my się chyba nie znamy. Nazywam się L. i mieszkam pod numerem X, drugie piętro, tam gdzie ta biała gwiazda.
- My jesteśmy spod numeru Y, też mamy białą gwiazdę, o tam!
Rozmowy o tym, że sąsiedni budynek jest remontowany, o tym, że sąsiad z innej klatki ma w oknie gwiazdę, ale zgaszoną - pewnie mu żarówka padła, bo świecił nią już od września. Liczenie, ile czerwonych gwiazdek w oknach, kto i jak udekorował okna na adwent... Poznaliśmy kilku sąsiadów oraz brata jednej sąsiadki. A do tego każdy mówił po swojemu - niektórzy bełkotali, niektórzy mówili w dialektach z innych części Szwecji. Ale było miło :-)
W 1966 roku, pracujący w agencji reklamowej Stig Gavlén wpadł na pomysł postawienia słomianej rzeźby tradycyjnego świątecznego kozła. Brat Stiga, Jörgen, był wówczas szefem straży pożarnej w Gävle i to strażacy 1 grudnia 1966 roku postawili pierwszego kozła. Był wysoki na 13 metrów i długi na 7, ważył 3 tony. Spłonął w Sylwestra.
Mimo że to właśnie podpalenia sprawiły, że kozioł stał się sławny, władze miasta próbują walczyć z podpalaczami. Kozioł jest impregnowany, monitorowany, a nawet ma własnych strażników - nic to! Niemalże co roku kończy w ogniu.
[Julbocken w Gävle]
[Julbocken w Gävle]
Julbocken (jul - święta Bożego Narodzenia, bocken - kozioł) zjawia się w Gävle co roku, przed pierwszą niedzielą adwentu. Doświadczenie pokazuje, że jeśli planuje się go odwiedzić, nie warto tego odkładać - czasem kozioł płonął w styczniu, ale zdarzało mu się również wcześniej, w święto Łucji (Lucia - 13 grudnia).
Odkąd do pracy przyszła S. , Belgijka, mama dwójki nastolatków, ponownie zaczął się dla mnie w biurze bardzo interesujący czas. Poznawania zwyczajów belgijskich (mam wrażenie, że ich narodowe jedzenie to cokolwiek wmieszane w puree ziemniaczane - tym "czymś" może być zarówno szpinak czy marchewka jak i kiszona kapusta) oraz słuchania opowieści o różnicach między wychowaniem szwedzkim a bejgijskim (wspomnienia S. z dzieciństwa są zaskakująco podobne do moich, chociaż S. jest ode mnie prawie 20 lat starsza).
Niedawno S. była na swoim pierwszym Föräldravandring (spacerze rodziców). Rodzice uczniów klas 7 do 9 otrzymują zaproszenie (można powiedzieć że wezwanie, jednak udział nie jest obowiązkowy) do nocnego patrolu w 2-3 osobowych grupach. Rodzice mają specjalne odblaskowe kamizelki z oznaczeniami Rodzicielskiego Patrolu i odwiedzają okolice, gdzie spotykają się nastolatki. Wbrew pozorom nie chodzi o to, by młodych ludzi przepędzać i straszyć, ale by im pomóc. Jeśli ktoś wypije zbyt dużo, to odwozi się go do szpitala lub wzywa karetkę. Pilnuje się, żeby młodzież, która zapije się do nieprzytomności na przykład nie zamarzła.
Akcje takie odbywają się w każdy weekend, święta krajowe i z okazji zakończenia roku szkolnego - tak by zapewnić jak największe bezpieczeństwo nastolatkom. Każda dzielnica i gmina w kraju ma rozpisany plan patroli na rok szkolny.
Szwedzi podkreślają, że to bardzo ważne, by brać w tym udział, bo można uratować komuś życie. Ale jest jeszcze jeden aspekt - Szwedzi lubią się spotykać, integrować, ale muszą mieć jakiś cel. Im ważniejszy społecznie, tym chętniej się przyłączają.
Jesteś mężczyzną z południowych Indii i myślisz sobie, że już czas założyć rodzinę. Kandydatka na żonę jest, pieniądze na organizację przyjęcia są... myślisz, że wszystko gotowe. Nie tak szybko! Jeśli masz niezamężną siostrę młodszą o mniej niż 6 lat, to rodzina będzie wywierać na Ciebie presję, byś poczekał, aż ona zostanie wydana za mąż.
W pierwszej chwili wydało mi się to nielogiczne. Skoro to chłopak jest starszy, skoro ma pracę, mieszkanie, dziewczynę chętną do ślubu, to wszystko jest OK. Młodsza siostra może wziąć ślub później. Pamiętam, że w bajkach (zapewne europejskich), które dawno temu czytałam, były jakieś historie o tym, że młodsza siostra nie mogła wziąć ślubu zanim starsza siostra nie wyszła za mąż. Ale w przypadku, o którym słyszałam ostatnio, jest odwrotna sytuacja - to starszemu rodzeństwu zaleca się wstrzymanie ze ślubem do czasu wydania za mąż młodszego. I ten brat czeka tutaj już co najmniej rok, a przyszła żona w Indiach. Ona co jakiś czas wrzuca na facebookowy profil chłopaka listy miłosne; widać, że bardzo za nim tęskni. Nie wiadomo, jak długo jeszcze poczekają. On w Szwecji, ona w Indiach...
Tradycja. I przepływ pieniędzy w rodzinie. Takie wyjaśnienie dostałam od dwóch osób z południowych Indii. Ponieważ w Indiach to na rodzinie panny młodej, zgodnie z tradycją, spoczywa zdecydowana większość kosztów wesela, zatem każda dodatkowa pracująca osoba w rodzinie jest ważna, bo może wspomóc zebranie odpowiedniej kwoty na wesele. Dopóki mężczyzna nie założy rodziny, dopóty jego pieniądze wspomagają rodzinę, z której pochodzi - rodziców, rodzeństwo. Po założeniu rodziny, więcej pieniędzy inwestują zapewne w żonę i dzieci niż w przygotowanie ślubu siostry. Życie. W zgodzie z tradycją.
Za tydzień wybory do parlamentu, rady województwa i gminy/dzielnicy. Podobnie jak przy Eurowyborach również teraz można głosować przedterminowo. Co ciekawe, w dniu wyborów (tym właściwym) można zmienić zdanie i oddać głos na kogoś innego!
Nie wiedziałam o tym wcześniej, ale głosy oddawane przedterminowo są w dniu wyborów wysyłane do komisji wyborczej, do której wyborca należy. Jeśli ktoś oddał głos, ale stwierdził później, że wolałby zagłosować na kogoś innego, to nie ma problemu - da się pierwszy głos unieważnić.
W dniu wyborów (i tylko w dniu wyborów, nie można tego zrobić ponownie przedterminowo) należy udać się do swojej komisji i powiedzieć o zmianie decyzji - można wówczas oddać nowy głos a stary (unieważniony) zabrać do domu.
Oznacza to, że głosy oddane przedterminowo są tajne, ale nie anonimowe. Anonimowość głosowania można osiągnąć jedynie głosując w lokalu wyborczym w dniu głosowania.
Niedawno mieliśmy wymieniane okna w całym bloku. Nowe są dwa razy grubsze i nie uginają się, gdy próbuje się przymocować do szyby termometr z przyssawką.
Zmotywowani tą zmianą postanowiliśmy zająć się balkonem. Zdecydowaliśmy się na szybką opcję paneli z Ikei. Panele nie były idealnie dopasowane do rozmiaru naszego balkonu i musieliśmy je przyciąć, co zakończyło się poważną raną nogi.
Po zatamowaniu krwotoku, przypomniałam sobie o numerze alarmowym, który w wakacje reklamował się wszędzie - w wagonach metra, na peronach, w gazetach, w Internecie:
1177
Dzwoniąc tam czasem trzeba trochę poczekać (ja czekałam 10 minut, mimo że byłam pierwsza w kolejce). Telefon jest czynny całą dobę, a rozmowy odbierają pielęgniarki, które odpowiadają na wszelkie pytania związane ze zdrowiem, a w razie potrzeby zalecają wizytę u lekarza.
Ponieważ chciałam być pewna, że się dogadam, wybrałam opcję rozmowy po angielsku. Niestety, osoba, która odebrała telefon, rozumiała mnie, ale nie umiała odpowiedzieć na moje pytania po angielsku, bo brakowało jej słów. Przeszliśmy więc na szwedzki - wyszło na to, że ranę opatrzyliśmy dobrze i nie ma konieczności wizyty u lekarza, ale że w naszym przypadku warto założyć stripa, żeby rana się ładniej zrosła. Był późny wieczór, ale - ku naszemu zaskoczeniu - okazało się, że istnieje w naszym mieście coś takiego, jak całodobowa apteka! W centrum miasta, tuż przy głównej stacji metra - na Klarabergsgatan 33. 1.5h później mieliśmy już w domu stripy i zapas plastrów oraz samoprzylepny bandaż (super sprawa, bo nie wymaga żadnego wiązania czy klejenia, tylko sam się trzyma).
Rana w nodze spowodowała duże utrudnienia w poruszaniu, tak że skończyło się na 2-tygodniowej pracy z domu. Szczególnie, gdy przeczytaliśmy, że przy zbyt wczesnej próbie używania uszkodzonych mięśni można się nabawić poważniejszych problemów. W tym czasie pojawiały się różne dziwne rzeczy związane z nogą - szybkie męczenie się, czy chwilowe sinienie nogi. Ale wszystko zrzucaliśmy na karb zranienia. W drugim tygodniu doszły problemy ze snem, ból w okolicy żeber - wydawało się najpierw, że człowiek spał w złej pozycji, że dni takie gorące (było wtedy około 30 stopni)... wszystko dało się jakoś wyjaśnić. Jednak ilość dziwnych objawów pogarszających samopoczucie osiągnęła taki poziom, że przyszedł czas na wujka Googla. Po wpisaniu objawów, jeden z pierwszych wpisów prowadził do strony 1177.se . Wszystkie objawy zgadzały się idealnie, więc od razu zadzwoniliśmy do Närakuten - to coś w rodzaju przychodni, ale działającej popołudniami (mniej więcej od 16:00 do 22:00). Już kiedyś dowiedzieliśmy się, że nasz Närakuten jest na Liljeholmen i że należy tam wcześniej zadzwonić, żeby się umówić na konkretną godzinę. Dostaliśmy termin na "za godzinę". Więc szybki obiad, 10 minut dojazdu samochodem i przychodnia (pusta, bo skoro każdy umawia się na godzinę, to praktycznie nikt nie czeka w poczekalni). Po zapłaceniu 350 SEK (standardowa cena za wizytę u lekarza) i kilku minutach w gabinecie, lekarz stwierdził, że on nie może ani zaprzeczyć ani wykluczyć naszego podejrzenia. Powiadomił więc najbliższy szpital i kazał nam tam jechać - niedaleko, kolejne 10 minut samochodem.
W szpitalu wszystko potoczyło się szybko. Spędziliśmy około 7h na izbie przyjęć, ale ciągle coś się wokół nas działo. Kilka pobrań krwi, kilka kroplówek, rentgen, tabletki. O 3 rano okazało się, że trzeba zostać na oddziale. Na szczęście już następnego dnia po południu można było wrócić do domu - z dwoma strzykawkami z lekarstwem, które trzeba było sobie wstrzyknąć. Jedną dziennie. A trzeciego dnia kontrola zakończona dobrą wiadomością - już jest ok i można wracać do pracy. Z tym, że przez kolejne 6 miesięcy będą tabletki i kontrole (pierwsza telefoniczna, kolejna w lokalnej przychodni, która już dostała informację o pacjencie).
Opieka w szpitalu jest naprawdę miła - zarówno na izbie przyjęć, jak i na oddziale. Przyjście na zły oddział (nie ten, gdzie leży pacjent), poza godzinami odwiedzin, nie skutkuje żadnymi przykrościami w stosunku do odwiedzającego. Wręcz przeciwnie - personel pomaga znaleźć odpowiedni oddział i łóżko.
Co ciekawe, jedzenie w szpitalu jest dobre. Na śniadanie do wyboru m.in. musli lub kanapka; kanapka na chlebie ciemnym lub jasnym; z szynką lub z serem. Prawie jak w hotelu ;-)
Wiedziałam, że jest limit na opłaty związane z wizytami u lekarzy (chyba 1000 SEK rocznie, czyli mniej więcej 3 wizyty), ale nie wiedziałam, że to samo dotyczy lekarstw. Jeśli ktoś w ciągu roku musi wydać więcej niż 2200 SEK, to wszystkie kolejne leki na receptę - po przekroczeniu tych 2200 SEK - są za darmo.
Rok temu pisałam o tej imprezie organizowanej przez Arlę. W marcu tego roku sprawdzałam prawie codziennie stronę Arli poświęconą kosläppowi i, gdy tylko pojawiła się taka możliwość, zarezerowałam bilety. Fizycznych biletów tak naprawdę nie ma, nie dostałam również żadnego potwierdzenia rezerwacji. Natomiast kilka dni przed wybranym przeze mnie kosläppem dostałam mejla z informacją o zmianie miejsca parkowania, gdyż przez dużą ilość opadów rozmokła łąka, na której miał być parking.
Niestety, na tego kosläppa w końcu nie pojechaliśmy, bo akurat 10. maja musiałam iść do pracy. Przykro mi było, nawet coś tam w pracy wspomniałam. Okazało się, że szef widział - jeżdżąc do swojego domku letniskowego - zagrodę, gdzie można wziąć udział w krowim safari. W Väddö. Sezon na krowie safari zaczyna się co prawda dopiero w czerwcu, ale na stronie internetowej znalazłam informację, że oni również organizują kosläpp! 17. maja - a więc jeszcze nie wszystko stracone! I nie trzeba było się wcześniej zapisywać.
Pojechaliśmy więc - około 100 km w jedną stronę. Na miejscu kartonowe tablice informacyjne wskazującego dokąd jechać, ponadto obsługa w odblaskowych kamizelkach kierująca na parking na łące. Na wąskiej drodze prowadzącej do gospodarstwa nie byliśmy sami. Były inne samochody, rowerzyści, piesi.
[Parking na łące]
Przy zagrodzie sprzedawano kiełbaski, lody (z własnej mleczarni), oczywiście kawę i ciasto. Kupiliśmy lody i udaliśmy się w kierunku łąki, gdzie miały się pokazać krowy.
Było sporo ludzi, ale mimo wszystko nie aż tylu, żeby nie dało się zobaczyć, co się dzieje na łące.
[Oczekiwanie na krowy]
Ogłoszono, że krowy zostają wypuszczone; krowy najpierw szły, potem biegły i skakały - tak, jak można to było zobaczyć na filmach z poprzednich kosläppów. Gdy dotarły do końca pastwiska, stojący tam organizatorzy zaczęli je przeganiać z powrotem. Dwie krowy się zaczęły szturchać rogami, ale to by generalnie było na tyle. W sumie 5 minut oglądania.
[Krowy]
[Goście i krowy]
[Pierwszy wiosenny wypas]
Krowy obejrzane, lody zjedzone, więc ruszyliśmy w kierunku parkingu. Przed nami 100 km drogi do domu.
Jakieś dwa miesiące temu otrzymaliśmy listownie informację o możliwości dopisania się do spisu wyborców. Należało podać nazwę poprzedniego okręgu wyborczego (z wyborów do PE), do którego się należało i odesłać w otrzymanej kopercie. Koperta była "z okienkiem", adres był wpisany na zgłoszeniu, które wypełnialiśmy. Oboje zrobiliśmy ten sam błąd i przed zaklejeniem kopert nie sprawdziliśmy, czy włożyliśmy kartkę do koperty w taki sposób, by adres był widoczny. Jedną kopertę na szczęście udało się rozkleić i w niej wysłaliśmy oba zgłoszenia.
Miesiąc temu dostaliśmy kartkę, która potwierdza możliwość wzięcia udziału w wyborach. Na niej znajdował się numer wyborcy.
W Szwecji głosowanie rozpoczęło się 7. maja - od tego czasu można było oddać swój głos w bibliotekach czy galeriach handlowych. Stały tam specjalne stanowiska (w Liljeholmen Galeria wyglądało to trochę jak "zapraszamy na darmowe pomiary ciśnienia"), gdzie można było zagłosować (a jeśli zapomniało się swojej karty z numerem wyborcy, to w niektórych punktach można było ją sobie wydrukować). Skorzystało z tego około 10% uprawnionych do głosowania w Szwecji.
My wybraliśmy głosowanie standardowe i w niedzielę 25. maja udaliśmy się do lokalu wyborczego oddalonego od naszego domu o jakieś 200m - czyli do szkoły znajdującej się zaraz obok naszego bloku.
Przed wejściem do szkoły stali przedstawiciele 6 ugrupowań (w szarfach z ich nazwami) i rozdawali listy kandydatów ze swoich partii. Wzięliśmy ulotki i udaliśmy się do klasy, w której głosował nasz okręg. Przy wejściu stała pani, która wręczyła nam po kopercie. Następnie udaliśmy się do komisji, której przedstawiciele widząc nasze puste koperty, wskazali nam miejsca za parawanami i powiedzieli, żebyśmy najpierw oddali głos i później do nich przyszli.
Miejsca za parawanami to stoliki rozmiaru kartki A4. Marcin poszedł za jeden z nich, ja stanęłam przy sąsiednim. Przeczytałam wszystkie napisy na kopercie i nadal nie wiedziałam, jak mogę oddać głos. Marcin też nie, więc poszedł do komisji i zapytał - usłyszałam, że ma włożyć kartkę do koperty. Popatrzyłam na kartki otrzymane przed wejściem - żadna z nich nie zawierała informacji o partii, na którą chciałam głosować. Nie skojarzyłam, że Marcin dostał inne kartki przy wejściu, bo przechodził obok innych ludzi; zaczęłam się go pytać, co robić, żeby zagłosować. Wtedy jeden z członków komisji zwrócił mi uwagę, że nie można przeszkadzać w głosowaniu i jeśli mam pytania, to mam się jego zapytać i on mi pomoże. Zapytałam, dostałam odpowiedź i wtedy zrozumiałam, jak działa ten system.
Po pierwsze - można głosować na partię, nie trzeba głosować na osobę (to wiedziałam już wcześniej).
Po drugie - kartki rozdawane przy wejściu lub otrzymane wcześniej razem z wyborczymi ulotkami to SĄ karty do głosowania. Zaraz przy drzwiach wejściowych do szkoły była skrzynka z listami ze wszystkimi dostępnymi partiami i stamtąd wzięłam kartkę z listą kandydatów partii, na którą chciałam oddać swój głos.
Samo głosowanie polega na wsadzeniu wybranej kartki do otrzymanej koperty. Jeśli na kartce nie postawi się krzyżyka, to głosuje się na partię; postawienie krzyżyka przy konkretnym kandydacie powoduje, że to na niego oddaje się swój głos.
Widziałam na zdjęciach, że w Szwecji są urny wyborcze, jednak w naszym okręgu urn nie było. Z moją zaklejoną kopertą udałam się więc do stolika komisji - w kopercie była dziurka, więc widać było, że w środku jest kartka. Pani z komisji wzięła ode mnie list z moim numerem wyborcy, pan sprawdził, że jestem na liście, a następnie pani sprawdziła dane w mojej legitymacji (szwedzka karta ID ze zdjęciem), odebrała kopertę i powiedziała, że to wszystko.
Co ciekawe, jeśli nie miałabym dokumentu ze zdjęciem (i szwedzkim numerem ID, zapewne), to wystarczyłoby, żeby ktokolwiek - np. Marcin - pokazał swój dokument i powiedział, że ja to ja. To by wystarczyło, by potwierdzić moją tożsamość :-)
Sondażowe wyniki telewizja pokazała o 21:00, ale o 23:00 (gdy cała Europa zakończyła głosowanie) dostępne były już wyniki z ponad połowy punktów wyborczych. I w ciągu kolejnej godziny można było obserwować na ekranie pasek postępu - ile głosów jest policzonych, jaki jest procentowy wynik której partii. Gdy szłam spać około północy, to niepoliczone były jedynie głosy z około 50 okręgów (w sumie okręgów było niecałe 6000). Co za prędkość!
taki tekst zobaczyłam ostatnio na plakacie w metrze. A kilka dni później w gazecie.
[Reklama w gazecie]
"Wielu się zastanawia. A my wiemy na pewno." - ten przykuwający uwagę swoim nagłówkiem tekst, to reklama firmy zajmującej się prawem rodzinnym. Tutaj (w języku szwedzkim) można zrobić sobie szybki test i zobaczyć, jak mniej więcej działa prawo spadkowe dla wybranej konfiguracji rodzinnej. Reklama zachęca też do umówienia się na darmową wizytę, by omówić swoją sytuację. I dowiedzieć się, jak zabezpieczyć swoją wolę testamentem.
Rodziny w Szwecji funkcjonują w różnych konfiguracjach i chyba na każdą funkcję istnieje odpowiednie słowo w języku szwedzkim:
- gift - żonaty, zamężna; dotyczy osób różnej płci
- registrerade partner - zarejestrowany partner tej samej płci
- sambo - osoba mieszkająca razem z inną osobą, pozostająca z nią w nieformalnym związku (przy czym "nieformalny" nie oznacza, że jest on nieuznawany przez państwo; np. osoba będąca sambo szwedzkiego obywatela, może szybciej starać się o obywatelstwo)
- särbo - osoba będąca w nieformalnym związku z drugą osobą, ale mieszkająca osobno-
- delsbo - osoba mieszkająca z partnerem przez część czasu; np. gdy partner pracuje w odległym miejscu
- mamsbo - dorosła osoba mieszkająca z rodzicami
- mamma, pappa, barn - czyli mama, tata i dziecko
- bonusmamma, bonuspappa, bonusbarn - czyli macocha, ojczym i pasierb
Poziom edukacji w Szwecji jest obiektem dyskusji zarówno na poziomie zwykłych obywateli, jak i mediów czy polityków. Jednym z podkreślanych w ostatnich miesiącach problemów jest wynagrodzenie nauczycieli - sytuacja jest podobna jak w Polsce, czyli jeśli ktoś może ze swoim wykształceniem pracować w innej branży (np. matematycy w firmach ubezpieczeniowych czy bankach) i zarabiać więcej, to raczej nie zostanie nauczycielem; stąd w szkołach kształcących nauczycieli w niektórych rocznikach nie ma klas dla przyszłych nauczycieli matematyki, gdyż nie było chętnych. Poziom pensji zdecydowanie do tego nie zachęca. Ale to ma się zmienić - m.in. kosztem niezwiększania firmom ulg podatkowych przy zatrudnianiu osób poniżej 25 roku życia.
Problemy edukacyjne nie są niczym nowym, jednak w przeszłości mogły one mieć inne, bardzo zaskakujące źródło. Chodzi o nauczanie matematyki.
Po drugiej wojnie światowej państwo szwedzkie było bardzo przeciwne kapitalistom. Kapitalizm był zły. A kim jest kapitalista? To ktoś, kto umie liczyć - doszły do wniosku władze. Jak więc najskuteczniej blokować rozwój kapitalistów? Ograniczyć lekcje matematyki! Tak więc nawet dzieci, którym matematyka wchodziła do głowy łatwo, nie mogły dowiedzieć się w szkole więcej niż podstawa przewiduje. Pewnie nikt nie kontrolował, czy po zajęciach szkolnych dziecko zdobywało ponadprogramowe umiejętności, ale założę się, że uczniów wybiegających ponad program jest mniej niż tych, którzy zostawiają tornister w domu i wybiegają na podwórko.
Później przyszedł socjalizm. I wszyscy mieli być równi. Niezależnie od szczególnych uzdolnień. Więc założenie było inne, ale realizacja taka sama.
Stąd się bierze kiepska znajomość matematyki w społeczeństwie. Przynajmniej według jednego, starszego ode mnie o pokolenie, Szweda. Ciekawa teoria.
Najpopularniejszymi kwiatami ciętymi są tulipany. W bukietach po 10 jednokolorowych sztuk lub po 15 w bukietach jedno- i wielokolorowych można spotkać nie tylko w kwiaciarniach, ale również w supermarketach.
W osiedlowym sklepie, gdzie najczęściej robimy zakupy, sprzedawane są tulipany z Ekerö (o ile nie ma w Szwecji jakiegoś drugiego Ekerö, to kwiatki przebywają do nas bardzo krótką drogę; podróżują jedynie w obrębie Stockholms län). Oczywiście na opakowaniu duży napis, że to produkt szwedzki, a tuż obok informacja, że nie wypływa negatywnie na klimat.
[Produkt szwedzki, z certyfikatem klimatycznym]
Z dokładniejszego opisu znajdującego się na foliowym opakowaniu można się dowiedzieć, że szklarnie, w których hodowane są kwiaty, ogrzewa się używając biopaliw, że energia elektryczna pochodzi z elektrowni wodnych, a przy uprawie nie używa się nawozów.
[Szczegółowe informacje o procesie hodowli]
Ponadto ślad węglowy rekompensowany jest sadzeniem drzew w Afryce, co dodatkowo wspomaga walkę z ubóstwem w tamtych rejonach.
[Informacje o śladzie węglowym i kompensacji emisji dwutlenku węgla]
W ostatnim tygodniu byłam świadkiem dwóch dziwnych sytuacji.
Zazwyczaj jeżdżę metrem w godzinach szczytu, więc wiadomo, jak jest - miejsca mało, do wyjścia bardzo często trzeba się przeciskać. I zdarzyło się jechać takim zatłoczonym metrem starszej pani chodzącej z laską - dopóki siedziała, nie było problemu. Ale na jednym z przystanków chciała wysiąść. Zauważyła to jedna ze stojących pań i zaczęła rozpychać swoją ręką ludzi, jednocześnie głośno prosząc o zrobienie przejścia. Udało się! Starsza pani miała wystarczająco miejsca, żeby móc skorzystać z laski i wyjść.
Druga scenka zaczęła się mało przyjemnie dla mnie, bo jakiś pan w moim wieku, posiadacz torby, wsiadł do wagonu w niemiły sposób - tyłem, nie patrząc, czy ma wystarczająco dużo miejsca (trudno to sprawdzić nie obracając głowy w kierunku, w którym się idzie). Musiałam się przesunąć, na szczęście było dokąd.
Obok stanął starszy pan, z laską. Gdy metro ruszyło, widać było, że trudno mu utrzymać równowagę. Ten młodszy, z torbą, najwyraźniej też to zauważył, bo zapytał dziadka, czy chciałby usiąść. Dziadek odmówił, wspominając, że wysiada na najbliższej stacji. Młody na to, żeby w razie zmiany zdania dał znać, bo on może pójść i kogoś "wywalić" z miejsca siedzącego. Dziadek się zaśmiał i zauważył, że to by nie było zbyt uprzejme. Młody zgodził się, że takie zachowanie byłoby może niezbyt uprzejme, ale na pewno słuszne.
Tak dla przeciwwagi: kilka tygodni temu widziałam, jak starszy pan nachyla się nad nastolatkiem ze słuchawkami na uszach. Ponieważ w metrze czasem trafiają się żebracy, więc mało kto ściąga słuchawki, gdy jest nagabywany przez kogoś przechodzącego przez wagon. Gdy moja muzyka przestała grać, usłyszałam, że starszy pan chciał usiąść i był zły na młodego, że nie ustąpił mu miejsca. Bulwersowało go również to, że chłopak zupełnie nie reagował na to, co się do niego mówi.
Problem został rozwiązany przez innego pasażera, który zwolnił starszemu panu miejsce siedzące.
Początkowo planując nasze wakacje myśleliśmy, żeby drugi tydzień urlopu spędzić gdzieś w Azji - Wietnam, Japonia, Tajlandia, Kambodża... W tym czasie zaczęło być głośno o protestach i zamieszkach w Bangkoku, więc doszliśmy do wniosku, że zamiast ryzykować, raczej odpoczniemy w domu.
Po kilku dniach wpadł mi do głowy pomysł, żeby ponownie spróbować zapolować na zorzę polarną. W jakimś nowym miejscu. Sprawdziliśmy loty na Grenlandię, ale nie dość, że bilety lotnicze były dwa razy droższe niż do Indii, to jeszcze okazało się, że miejscowość, do której można polecieć leży niewiele bardziej na północ niż Sztokholm i w drugiej połowie stycznia nie ma tam nocy polarnej. Byliśmy bardzo rozczarowani...
... do czasu aż nie znaleźliśmy tanich lotów na Svalbard. Norwegian! Na miejscu średnia temperatura w styczniu to -16 stopni, lodowce i noc polarna. Zaplanowaliśmy wylot jednego dnia, na drugi wykupiliśmy kilkugodzinną wycieczkę psim zaprzęgiem, a trzeciego dnia powrót.
Przygody na lotnisku nas nie ominęły. Na przesiadkę w Oslo mieliśmy około 2h - biorąc pod uwagę, że do Oslo leci się 1h, nie powinniśmy mieć problemów. Jednak ze względu na śnieżycę w Oslo, zatrzymano nas na Arlandzie i odlot opóźnił się 40 minut.
W Oslo dowiedzieliśmy się, że przesiadka na loty krajowe wymaga odebrania bagażu i ponownego przejścia przez kontrolę osobistą. Jeśli przesiada się na lot międzynarodowy, to można iść bezpośrednio do swojej bramki.
Problem ze Svalbardem jest taki, że formalnie należy on do Norwegii, ale jest od niej niezależny (zarządzają nim obecne na wyspie służby ratownicze). Nikt ze spotkanych pracowników lotniska nie był nam w stanie powiedzieć, czy lot z Oslo na Svalbard jest lotem krajowym czy nie. Teraz wydaje nam się, że był to jednak lot międzynarodowy, ponieważ nasz bagaż nie wyjechał na taśmę, nie musieliśmy go więc nadawać ponownie. Jednak wtedy, w pośpiechu, najpierw czekaliśmy na bagaż, a później biegiem do kontroli osobistej. Kolejka posuwała się szybko, ale była długa. Gdy byliśmy po kontroli, zobaczyliśmy, że boarding na nasz lot już trwa. Więc biegiem do bramki!
Nie mogło być inaczej - nasza bramka znajdowała się prawie na samym końcu korytarza, a po drodze załapaliśmy się jeszcze o kontrolę paszportową. Sprawdzenie dokumentów było na szczęście szybkie - kolejki brak, a do tego nie sprawdzano naszych dokumentów w systemie, tylko zapytano, dokąd lecimy. W odpowiedzi na nasze "Svalbard", usłyszeliśmy "powodzenia". A! Jeszcze na końcu czekała niespodzianka - widzieliśmy bramkę z numerem mniejszym i większym, ale naszej nie było. Pan z jednego ze lotniskowych sklepów pokazał nam wejście - ukryte za barem schody prowadzące piętro niżej. Zdążyliśmy!
Miejscowość Longyearbyen położona jest kilka minut jazdy samochodem od lotniska. Autobusy zsynchronizowane są z przylotami i odlotami, kierowca czeka aż wszyscy zainteresowani transportem wyjdą z niewielkiego budynku lotniska, a później zatrzymuje się przy każdym hotelu wymieniając jego nazwę.
[Lotnisko w Longyearbyen]
W autobusie, poza nami, było jeszcze co najmniej 3 innych Polaków - dwóch rozmawiało po polsku, a trzeci w rozmowie z kimś przedstawił się jako Marian z Łańcuta.
Miałam wrażenie, że jest późne popołudnie, że zjemy w hotelu obiad i będzie już pora spania. Ale szybkie spojrzenie na zegarek przypomniało mi - jest środek dnia. Na Svalbardzie noc polarna naprawdę jest nocą, nie to co w Kirunie, gdzie niebo w południe robiło się jasne i różowe.
[Parking przed lotniskiem - wczesne popołudnie]
Hotel, w którym zamieszkaliśmy stylizowany był na barak - warunki jednak były dobre, a mydło i szampon importowane ze Szwecji. Do tego 2 pokoje, gdzie można napić się kawy, herbaty, zjeść ciastka albo chipsy, poczytać książki, pooglądać TV i popatrzeć na niebo (przez przeszklony dach).
[Kanapy i książki przy hotelowej recepcji]
[Podest z krzesłami i kamiennym stołem w naszym pokoju]
[Zagadka - włącz światło w pokoju]
Między książkami o polarnikach, ich wyprawach, statkach i arktycznych zwierzętach, znaleźliśmy książkę-niespodziankę. Z dedykacją - prezent od jednego z gości. Książka zatytułowana była "Rajastan" i przestawiała kulturę regionu Indii, w którym byliśmy tydzień wcześniej!
[Książka z hotelowej biblioteki]
Ciekawym lokalnym zwyczajem jest ściąganie butów w hotelu. Szafki na buty znajdują się obok recepcji, tuż przy drzwiach wejściowych. Logiczne, że jeśli na zewnątrz jest dużo śniegu, to w budynku szybko zrobiłoby się błoto. Wszyscy hotelowi goście pomykali więc w skarpetach. Mimo kamiennej podłogi nie było zimno; trzeba było jednak uważać na drewnianych schodach, szczególnie przy schodzeniu, żeby się nie pośliznąć.
Z hotelu można było wejść bezpośrednio do restauracji (niehotelowi goście musieli korzystać z innego wejścia - zapewne, by nie nanieść śniegu do hotelu) - Kroa. Restauracja ta słynie z bardzo dużej piwnicy z winami, w której można znaleźć prawie wszystko. Nas bardziej interesowało jedzenie, a szczególnie "łup dnia" (tak w wolnym tłumaczeniu), który nie był dostępny codziennie - nam trafiła się foka. Kelnerka powiedziała, że mięso foki smakuje tranem. Nie brzmiało to, jak dobra rekomendacja, ale zaryzykowaliśmy. Mięso było smaczne, ale kolor niepokojący - ciemnobrązowy, prawie czarny (chyba, że to kwestia oświetlenia).
[Spotkanie z foką ukrytą pod ogórkami]
Na Svalbardzie znajduje się najbardziej wysunięty na północ sklep spożywczy - Coop Svalbard. Sklep oferuje żywność, drobne rzeczy do domu - takie jak żarówki - oraz pamiątki dla turystów.
Czymś, co zaskakuje, gdy weźmie się pod uwagę, że w Longyearbyen mieszka jedynie 2000 osób, jest istnienie tam uniwersytetu.
Na drugi dzień naszego pobytu na Svalbardzie zaplanowaliśmy wycieczkę psim zaprzęgiem do jaskini lodowej. Nie chcieliśmy samej jazdy zaprzęgiem, bo pamiętaliśmy, jak to wyglądało rok wcześniej w Kirunie - siedzi się w sankach po dwie osoby, wiatr wieje, psy śmierdzą, śnieg sypie w oczy a wokół niewiele widać, bo ciemno. Można się tych zachwycać przez 15 minut, ale nie przez 2 godziny.
[Psi dom]
[Psi dom]
Jakie było nasze zaskoczenie, gdy każda para turystów dostała sanki. Powiedziano nam, z którego rzędu mamy przyprowadzać psy. Tak właśnie! Mieliśmy podejść do wskazanych szczekających psów, odpiąć je od budy i przyprowadzić do przydzielonych nam sanek. Tam nam pokazano, jak psy należy przyczepić do zaprzęgu. Mnie ze strachu wmurowało - boję się psów, a tutaj była ich ponad setka, szczekających i wyrywających się do biegu. Jedyne, co byłam w stanie zrobić, to stać i pilnować, żeby pierwsza para się nie ruszała za bardzo. Nie miałam zbyt wiele do roboty, bo one same wiedziały, jakie jest ich zadanie. W tym czasie Marcin uczył się, jak sterować, zatrzymywać i ruszać. Bo okazało się, że każda para dostaje 6 psów, sanie i w drogę! Na 7 turystów jechał jeden przewodnik. W pierwszych saniach. Przez całą trasę patrzył, czy nikt się nie gubi, czy wszystko w porządku...
Marcin prowadził sanki jako pierwszy z nas dwojga; ja się bałam, że nie dam rady, że psy mi uciekną czy coś podobnego się zdarzy. Ale już na drugiej krótkiej przerwie, gdy nasz przewodnik kontrolował, czy wszystkie psy są na swoim miejscu, niepoplątane, czy wszystko mamy pod kontrolą, zamieniłam się z Marcinem.
[Nasz zaprzęg]
Prowadzenie psiego zaprzęgu jest super! Tak bym mogła spędzać każdy weekend.
Tak przynajmniej myślałam, do pierwszej górki, na której musiałam pchać sanki z Marcinem w środku, idąc po śniegu (dobrze, że się w nim nie zakopywałam). Marcin nie mógł wyjść z sanek, żeby było mi lżej, bo wtedy psy zaczynały biec. Mógł jedynie odpychać się od śniegu na zewnątrz sanek - trochę pomagało. Po pierwszym takim podbiegu cieszyłam się, że nie ma 30-stopniowego mrozu, bo źle by się to skończyło dla moich płuc. Dostałam zadyszki i chciałam wracać do domu :D
[Pierwsza para psów z naszego zaprzęgu]
Nie wiem, czy jechaliśmy 1 czy 2 godziny, ale w końcu dotarliśmy do celu. Każdego psa trzeba było odczepić od zaprzęgu i wpiąć do lokalnego łańcucha. I odsunąć sanki od psów. Zanim zdążyłam zapytać, po co je odsuwać, miałam okazję sama zobaczyć. Psy na sanki sikały - tak, że płyta, na której się siedziało, była mokra - fuuu... później miałam okazję się przekonać, że to nie jedyna psia niespodzianka. Psy bardzo lubiły być głaskane. Po jeździe już na tyle się do nich przekonałam, że nie miałam oporów z podchodzeniem, głaskaniem i przytulaniem. Nie pomyślałam jednak, że taki zadowolony pies, nastawiający głowę do głaskania, podnosi jednocześnie tylną nogę i sika mi na spodnie i buty. Bleee! Dobrze, że firma organizująca wycieczkę wypożycza turystom swoje stroje (mówią, że to dlatego, że ubrania później śmierdzą psami i lepiej korzystać z firmowych kombinezonów) i ciepłe buty. Przynajmniej nie musiałam się przejmować, że po powrocie do domu wszystkie ubrania z bagażu będą mi śmierdziały.
[Przed jaskinią]
Psy na lunch dostały tłuste kawałki foki i ryb. Popiły śniegiem. A my udaliśmy się do namiotu wyłożonego skórami reniferów i dostaliśmy lunch turystyczny, który trzeba było zalać wodą z termosu. Dobrze, że przewodnik miał kilka termosów, to starczyło zarówno na lunche jak i na kawę i herbatę.
Po lunchu udaliśmy się do jaskini lodowej. Wejście do jaskini daleko odbiegało od naszych wyobrażeń - zamiast dziury w powierzchni pionowej zobaczyliśmy dziurę w śniegu, po którym chodziliśmy. Dziura była dosyć wąska, a zejście strome (wewnątrz jaskini widzieliśmy zejście używane rok wcześniej i to był dopiero hardcore - do jaskini schodziło się jak do studni, po linie; to by było naprawdę trudne).
Jaskinia jest częścią nieaktywnego lodowca - nic się nie rusza, żadne przejście się niespodziewanie nie zamknie, więc turyści mogą tam wchodzić. Powstała nie przez pęknięcie lodu, ale została wypłukana przez wodę - latem przez jaskinię przepływa rzeka.
[Pęknięcie w podłodze]
[Ściana wewnątrz lodowej jaskini]
W jaskini idzie się po lodzie - w sumie logiczne, skoro to lodowiec - jest ślisko i trzeba uważać, żeby się nie pośliznąć. Na ścianach widać, jak lodowiec przyrastał - między kolejnymi warstwami widać piasek i drobne kamienie. Poza tym na ścianach od czasu do czasu można zobaczyć bekon - lodowy bekon, czyli cienkie pionowe ścianki lodu.
[Lodowy bekon]
[Wnętrze lodowca]
Jednym z najciekawszych doświadczeń wewnątrz lodowca była kompletna ciemność. Usiedliśmy na lodzie (przewodnik ostrzegał, że bardzo łatwo się przewrócić, gdy się traci orientację), zgasiliśmy latarki, wyłączyliśmy aparaty i zamilkliśmy. Takiej ciemności nigdy nie widziałam - nie było absolutnie żadnej różnicy między zamkniętymi a otwartymi oczami (choćby nie wiem, jak się wpatrywać). Było ciemno i cicho - nikt się nie ruszał. Niesamowite.
W ramach przygotowań do wyjazdu nabyliśmy gaz do samoobrony - piszczący, czasowo oślepiający i dodatkowo zostawiający trudno zmywalny barwny ślad na ubraniu i skórze napastnika. W sklepie sprzedano go mi nie pytając nawet o dowód tożsamości, więc stwierdziliśmy, że to legalny środek i zabraliśmy do Indii.
[Zestaw wakacyjny - kartka ślubna i gaz do samoobrony]
W Indiach na szczęście gaz się nie przydał, ale dodawał trochę odwagi. Chociaż bardziej odpowiednio byłoby powiedzieć, że odejmował strachu.
Na lotnisko odwoził nas nowy kierowca, ale zamówiony przez hotel, więc stwierdziliśmy, że powinno być bezpiecznie i planowałam schować gaz do bagażu rejestrowanego.
Cały dzień byłam pewna, że gaz spakowałam tak, jak chciałam.
Na lotnisku w New Delhi nadaliśmy bagaż rejestrowany i poszliśmy do kontroli osobistej. Najpierw prześwietlenie bagażu podręcznego, następnie bramki, a po nich kontrola osobista, w czasie której wykrywacz metali odnalazł w mojej kieszeni papierek po gumie do żucia. Tuż przed wejściem do samolotu przeszukanie plecaka, również standardowa procedura - pani wsadziła rękę do jednej i drugiej kieszeni plecaka - i odlot.
Interesująco zrobiło się w Monachium. Z racji przesiadki na terenie Schengen, musieliśmy udać się do ponownej kontroli osobistej. Pech chciał, że nasza kolejka posuwała się absurdalnie wolno. W momencie, gdy zaczynał się nasz boarding, poprosiliśmy ludzi, by nas przepuścili. Nie było z tym problemów, więc plecaki do prześwietlenia a my przez bramki. I tutaj się zaczęło...
Pani z obsługi poprosiła mnie o wyjęcie jakiegoś pojemnika z plecaka. Myślałam, że chodzi o szminkę, ale pani wskazała na monitor i powiedziała, że to coś większego. Wsadzam rękę głębiej, a tam spray do obrony. Zapytaliśmy, czy nie mogą tego wyrzucić i nas puścić, bo samolot nam odleci. Niestety zatrzymano nas do wyjaśnienia.
Pierwszym problemem było ustalenie składu. Spray produkcji fińskiej miał podany skład po fińsku i szwedzku, więc ochrona lotniska nie mogła stwierdzić, co to za produkt. Problemem drugim było niemieckie prawo, które zabrania posiadania (w jakiejkolwiek formie - również w bagażu rejestrowanym!) gazu pieprzowego. Ochrona musiała więc najpierw stwierdzić, czy doszło do złamania prawa. Ponieważ czas odlotu samolotu zbliżał się nieubłaganie, Marcin powiedział, że spray należy do niego i zapytał, czy ja mogę polecieć samolotem zgodnie z planem. Cenne minuty mijały, ale wreszcie udało się dostać zgodę.
Nie mogło być łatwo - gate, z którego odlatywał nasz samolot, był na samym końcu korytarza. Biegłam tak szybko, na ile starczało mi sił. Niestety, gdy już dobiegłam do celu, okazało się, że boarding jest zakończony, a bramka zamknięta. Zapytałam pana z obsługi, czy zdążę jeszcze wejść na pokład. Pan, po potwierdzeniu, że to mnie i Marcina zatrzymano za posiadanie sprayu, powiedział, że ochrona zaleciła nie wpuszczać nas na pokład. I sam udał się do samolotu...
Wróciłam do Marcina - pech chciał, że gdzieś po drodze się zgubiłam i nie mogłam znaleźć stanowiska do kontroli osobistej, gdzie Marcin czekał z ochroniarzami. Dodatkowo pomyliłam pojęcia i pracowników lotniska pytałam o drogę do check-inów. Nie rozumiałam, dlaczego wszyscy pytają o numer bramki... w końcu udało się wyjaśnić, czego szukam i dotarłam na miejsce.
Ochrona wezwała policję. Trzeba było na nich trochę poczekać, ale byli mili i na ile potrafili, na tyle starali się wyjaśnić po angielsku, z czym jest problem i co nam grozi. Po zidentyfikowaniu substancji w naszym sprayu, policjant zadzwonił do prokuratora wyjaśniając, co posiadamy, dlaczego i co się stało.
Do końca nie byliśmy pewni, co nam grozi, bo policjant używał naprzemiennie słowa "kaucja" i "grzywna".
Skończyło się na kaucji. Dostaliśmy również informację, że nie będziemy notowani w ogólnych niemieckich kartotekach policyjnych, a jedynie w lotniskowych.
Policja powiedziała, że ponieważ zatrzymano nas w sprawie lotniskowej, powinno nam się udać przebookować bilety na kolejny lot. Niestety, pani w punkcie obsługi zapytała, co było powodem zatrzymania, więc nie dało się przemilczeć prawdy. Musieliśmy kupić nowe bilety, jednak zaoferowano nam zniżkę. Myślałam, że ta "zniżka" to jakaś ściema, bo za 2 bilety na trasie Monachium - Sztokholm (super, że w ogóle udało się znaleźć lot tego samego dnia) zapłaciliśmy tyle, ile kosztował nas bilet (tam i z powrotem) na trasie Sztokholm - New Delhi.
Gdy już byliśmy w domu, sprawdziłam, że zniżka jednak była, bo bilet kupowany nawet z 1-dniowym wyprzedzeniem, kosztuje 3 razy więcej zapłaciliśmy.
Co ciekawe, po przyjeździe Marcin opowiedział w pracy, co się nam przydarzyło w Niemczech. Szwedzi powiedzieli, że nie wiedzą, co takiego kupiliśmy, ale gaz pieprzowy jest nielegalny w Szwecji i nie da się go tak po prostu kupić, jak my to zrobiliśmy. Istnieje więc szansa, że posiadany przez nas środek, wcale nie jest niedozwolony. Ale tego już pewnie się nie dowiemy. Przed kolejnymi podróżami będziemy jednak bardziej ostrożni pakując walizki i plecaki.
Indie to kraj kontrastów, co widać również z poziomu hotelowych restauracji. Jedząc śniadanie w pierwszym z hoteli mieliśmy widok na dwa inne - wysokie, nowoczesne budynki, ze szklaną fasadą oraz szlabanem i strażnikami przed wejściem. Między hotelami był prześwit, a tam, na drugim planie, koczowisko - namioty robione ze wszystkiego, co znalazło się pod ręką.
Jadąc samochodem przez miasto można zobaczyć ludzi grzejących się przy ogniskach, ale też gotujących czy kąpiących się tuż przy drodze. Szczytem był ktoś, kto na rondzie, pod wiaduktem, mył sobie głowę. Widać było, że to stałe miejsce do mycia, bo spadek ziemi na rondzie w kierunku jezdni wyłożony był folią, żeby spływająca z włosów woda nie zmywała ziemi, tylko leciała na asfalt.
Mimo że wszędzie widać kobiety zamiatające chodniki, podwórka czy teren wokół miejsca zamieszkania (nawet jeśli jest to prowizoryczne schronienie pod wiaduktem, na gołej ziemi), to i tak śmieci jest pełno. Jest to coś, co bardzo rzuca się w oczy.
Co ciekawe, nie spotkaliśmy się nigdzie z jednorazowymi reklamówkami. W sklepie z ubraniami dostaliśmy taką papierowo-materiałową (nie wiem, co to dokładnie jest, ale z takiego samego materiału zrobiona jest zewnętrzna część najtańszej ikeowej kołdry) torbę z logo firmy. Śniadanie w hotelu zapakowano nam do torby z takiego samego materiału. Zastanawia mnie, czy to są torby bardziej trwałe, czy łatwiej rozkładające się, czy tańsze... nie spotkałam się z takimi nigdzie w Europie.
Z owocowych ciekawostek - proste banany! Pierwsze widzieliśmy w domu T. złożone na małym domowym ołtarzu jako ofiara dla jednego z hinduistycznych bóstw. A potem dostaliśmy takie w hotelu. Proste banany! Widocznie Unia Europejska nie miała na ich krzywiznę żadnego wpływu! ;-)
Poza miastem i w okolicy świątyń zdarzają się siedzące na przydrożnych murach małpy. Poza tym wszędzie można spotkać włochate świnie z irokezem, krowy, dzikie psy, a w okolicy Ajmeru były nawet pawie. W Radżastanie na drogach zdarza się spotkać wielbłądy - jako środek transportu - najczęściej ciągnące za sobą wóz.
Główne drogi w Indiach są całkiem równe, autostrady - płatne - są szerokie, wielopasmowe. Ale już bramki wjazdowe na autostrady przedstawiają obraz nędzy i rozpaczy - brudne, poobijane, obdarte z farby.
[Wjazd na bramki autostradowe - w tle ciężarówka]
Krawężniki w miastach są bardzo wysokie (może nie sięgają kolan, ale tak do połowy łydki to na pewno), jednak nie zniechęca to ludzi do przebiegania przez jezdnię w miejscach do tego nieprzeznaczonych. Bardzo powszechne jest wchodzenie na jezdnię celem przejścia na drugą stronę, czy jazda pod prąd samochodem osobowym lub ciężarówką, nie mówiąc już o motorach, rowerach i rikszach. I jeszcze zawracanie na 3-pasmowej autostradzie, gdy ktoś zauważy, że przejechał swój zjazd i chciałby się do niego wrócić (jadąc, oczywiście, pod prąd).
Ładna, choć krótka, jest droga pomiędzy Ajmerem a Pushkarem. Wąska i kręta droga jednopasmowa przez góry. Przy drodze siedzą małpy i rosną kaktusy. Jest ścieżka dla turystów i taras widokowy.
Przy zjeździe z gór w stronę Pushkaru rozbity był obóz skautów - duże namioty, chłopcy w mudurach, z chustami związanymi pod szyją. Nie spodziewałam się, że skautowskie drużyny działają również w tamtej części świata.
[Obóz skautów]
Z hotelu w Pushkarze mieliśmy widok na miasto i jezioro, ale tuż za hotelowym murem biegały świnie, których kwik słychać było czasami w naszym pokoju.
[Widok z hotelu w Pushkarze]
Największy miks kultur widzieliśmy w okolicy Ajmeru i Pushkaru. Wszędzie są obecne hinduistyczne świątynie - to akurat nic nadzwyczajnego w Indiach, nieprawdaż? Sporo jest również meczetów. Ale widzieliśmu też chrześcijańskie cmentarze i żydowski dom spotkań - jego obecność zaskoczyła nas najbardziej.
Po mojej pierwszej wizycie w Indiach stwierdziłam, że już zobaczyłam, co chciałam, i wracać tam więcej nie będę. Bo brudno, bo ludzie nachalni, powietrze tak zanieczyszczone, że widoczność kiepska a kataru dostaje się praktycznie od razu po wyjściu z lotniska.
Marcin, który był w Indiach na delegacji kilka razy, a potem jeszcze ze mną turystycznie, ma takie same odczucie za każdym razem, gdy Indie opuszcza. A potem i tak tam wraca :-)
Po otrzymaniu od T. zaproszenia na wesele, byliśmy pewni, że polecimy tam kolejny raz. Jedyne, co nas mogło powstrzymać, to kwestie bezpieczeństwa - skończyło się jednak na tym, że zabraliśmy ze sobą nóż i gaz pieprzowy (który nie był "gazem pieprzowym" a jakimś rodzajem sprayu obronnego czasowo oślepiającym i barwiącym napastnika, który to spray zapewnił nam w drodze powrotnej niezapomniane przeżycia na lotnisku w Monachium).
Na cały tydzień wynajęliśmy samochód z kierowcą - w tej samej firmie, w której kupiliśmy wycieczkę dwa lata temu; uznaliśmy, że to zmniejsza ryzyko niechcianych przygód. Ponieważ chcieliśmy zapłacić kartą, musieliśmy pojechać do siedziby firmy. Kierowcy najprawdopodobniej nie chciało się podjechać bliżej budynku, w którym mieściła się siedziba firmy, zmuszeni byliśmy przejść przez dwupasmową jezdnię, a następnie przez wąskie przejście między jakimś sklepem i murem, zatłoczony parking aż weszliśmy do centrum handlowego, które wyglądało jak opuszczone i niszczejące miejsce.
W biurze było wesoło (o ile lubi się komedie omyłek) - właściciel firmy kilka razy powtarzał nam, że teraz jest prościej przyjechać Finom do Indii, bo nie muszą się starać o wizę (to prawda! widziałam na stronie ambasady Indii, że Finowie mają specjalne warunki). Za którymś razem zwróciliśmy mu uwagę, że jesteśmy ze Szwecji i obowiązują nas inne warunki - ale on zdawał się tym nie przejmować.
Ale po kolei... Pierwsze nasze spotkanie z kierowcą miało miejsce w środku nocy, na lotnisku. Miał nas zawieźć do hotelu, w którym wcześniej zarezerwowaliśmy nocleg. Jak już wsiedliśmy do auta, poinformował nas, że nasz hotel zmienił nazwę, że musiał długo szukać, o który nam chodzi, ale się udało... Nie było to to, co chcieliśmy usłyszeć w środku nocy w obcym kraju, ale zaczęliśmy obmyślać strategię - nie chcieliśmy płacić za dwa noclegi, w razie jakby kierowca zawiózł nas do innego hotelu. Pomyśleliśmy, że najprościej będzie podać swoje imię i nazwisko i poprosić w hotelu o potwierdzenie pozostałych danych zgodnie z naszą rezerwacją. Tak też zrobiliśmy.
Niemiło się zrobiło, gdy recepcjonista zaczął nalegać, żebyśmy to my pokazali jemu, co i na kiedy rezerwowaliśmy. Byliśmy jednak uparci (acz grzeczni) i w końcu pan z recepcji sprawdził i pokazał nam naszą rezerwację, ale stwierdził, że była na wcześniejszy dzień (tja, jak rezerwuję jeden nocleg z 18 na 19 dzień miesiąca, to chyba oczywiste, że w rezerwacji wybieram 18 jako dzień przyjazdu, nawet jeśli zjawiam się w hotelu o 2 nad ranem i formalnie jest już 19! A, właśnie, na lotnisku wbito nam w paszport 18 jako dzień przyjazdu, mimo że było już po 1:00 nad ranem). Pokój w końcu dostaliśmy i mogliśmy się wyspać.
Hotel w porządku, czysto było, chociaż - jak wszędzie - zaraz po wejściu do hotelu chłopak z obsługi wręcz rzucił się na torbę, żeby zanieść nam ją do pokoju (jak ja tego nie lubię... wiem, taka kultura... ale ja taka nieprzyzwyczajona ;-)). Tak było w prawie wszystkich hotelach (tak, znalazł się na naszej liście hotel wyjątkowy), w których nocowaliśmy w Indiach.
Cechą wspólną były też łazienki z oknem w stronę pokoju. Okna te można było zasłonić używając rolet lub żaluzji, ale robiło to dziwne wrażenie... i temu, kto to projektował, wcale nie chodziło o dostęp światła dziennego, bo jedna z łazienek miała też zwykłe okno.
Wybierając hotele kierowaliśmy się ceną - nawet nie przeglądaliśmy ofert poniżej pewnego poziomu, żeby nie trafić na miejsce z karaluchami etc. (jeszcze takiego w Indiach nie widzieliśmy - i mamy nadzieję nie zobaczyć - ale słyszeliśmy, że takie są). To nas trochę zwiodło, bo w Pushkarze mieliśmy bardzo kiepski hotel za dość wysoką jak na lokalne warunki cenę. Brudne zasłony, łazienka jak z 30-letniego hostelu, ciepła (nie gorąca!) woda bywała obecna tylko pod prysznicem, ale nie zawsze. Klimatyzacja nie działała, ale mogliśmy się dogrzewać elektrycznym piecykiem (śmierdziało z niego kurzem i miał oldschoolowy design) z rozwaloną wtyczką - nie dało się jej wyciągnąć z kontaktu, bo miała kable na wierzchu. Do tego restauracja o nieokreślonych godzinach otwarcia, w której pracownik ciągle się nam przyglądał (przy wyjeździe okazało się, że to jest osobna firma i trzeba płacić za restaurację osobno i jedynie gotówką; do tego nie dostaliśmy żadnego rachunku, tylko pan z restauracji - nie wyglądał na kelnera - przyszedł na recepcję i powiedział, że on pamięta, co zamówiliśmy i podał kwotę naszego zamówienia sprzed dwóch dni!). I jeszcze duży pies, śpiący na kanapie w lobby i biegający nocą hotelowymi korytarzami.
Raz wieczorem wyszłam z pokoju do lobby, żeby złapać zasięg WiFi (sieć była, ale chyba tylko lokalna, bez podłączenia do Internetu - a może to my mieliśmy takiego pecha, że akurat jak próbowaliśmy, to były jakieś problemy?), to się poczułam jak w horrorze. Było przed burzą, zawiewało zasłony w stronę korytarza, drzwi skrzypiały. I jeszcze mało nie wdepnęłam w małego kota, który akurat przechodził obok naszego pokoju. W takich warunkach chyba nie jest dziwnym, że skróciliśmy pobyt o jeden dzień i następnego dnia po weselu pojechaliśmy do - jak się później okazało - najlepszego hotelu, w jakim mieliśmy okazję przebywać w Indiach.
Nasze oczekiwania po hotelu w Pushkarze były niewielkie - otwarta restauracja, ciepła woda w kranie, butelkowana woda w pokoju i działająca klimatyzacja.
Od przyjazdu do hotelu do wyjazdu na lotnisko nie wyszliśmy za próg hotelu, tak byliśmy szczęśliwi. Hotel, poza spełnieniem naszych podstawowych oczekiwań, miał działającą sieć WiFi (szybką, z dobrym zasięgiem i z dostępem do Internetu), zupełnie nienachalną i bardzo miłą obsługę, a do tego przepyszne jedzenie w kuchni. I przez cały dzień można było zamówić lassi, które było obecne jedynie w menu śniadaniowym. To była pełnia szczęścia!
Nie kupowaliśmy w hotelu śniadania, bo jednego dnia spaliśmy aż do lunchu, a drugiego wyjeżdżaliśmy w porze, gdy śniadanie się dopiero zaczynało. Niemniej w dniu wyjazdu pan z recepcji spakował nam do torby owoce i ciasteczka - do zjedzenia w drodze na lotnisko. Ależ to było miłe!
Taksówkę na lotnisko wzięliśmy z hotelu - była pachnąca! A pan kierowca miał na sobie mundurek (w przeciwieństwie do naszego całotygodniowego kierowcy, który raz nawet suszył sobie skarpetki na desce rozdzielczej samochodu...).
Małżeństwo siostry T. było aranżowane, czyli tradycyjne. Nie dlatego, że rodzina postanowiła zrobić coś z życiem dziewczyny, ale dlatego, że to ona sama stwierdziła, że już czas założyć rodzinę. Problem w tym, że nie znalazła odpowiedniego chłopaka - zadanie to spadło więc na T. i jej ojca. Pamiętam, że ponad rok temu T. przeglądała oferty matrymonialne panów z okolicy - nie pokazała mi żadnego, ale powiedziała, jak taki anons z profesjonalnego serwisu wygląda (ja widziałam tylko gazetowe: imię, wiek, miejscowość, plus obowiązkowo informacja, że zainteresowana/y jest szczupły i ma jasną karnację). Poza zdjęciami i danymi podstawowymi jest informacja o rodzinie oraz ewentualnych pobytach za granicą (jeśli ktoś mieszkał przez jakiś czas w USA, to jest to wielką zaletą).
Po wstępnym wyborze kandydata ojciec T. rozmawiał z rodziną pana i gdy obie strony były zadowolone, siostra T. mogła porozmawiać z chłopakiem - w towarzystwie rodziny albo przez komunikator.
Gdy młodzi byli już zdecydowani, że do siebie pasują, nastąpiła oficjalna ceremonia zaręczyn, kilka miesięcy przed planowanym ślubem.
Gwiazdy mówią
Data ślubu wyznaczana jest przez wróżbitów - w ciągu roku są takie tygodnie, gdzie układ gwiazd jest bardziej sprzyjający i wtedy można się spodziewać kumulacji ślubów. Każdy chce, żeby jego ślub miał miejsce w dniu, który zapewni mu szczęśliwe małżeństwo.
W hinduskiej tradycji żaden dzień tygodnia nie jest jakoś specjalnie przeznaczony na śluby - nie ma czegoś takiego, jak w Polsce, gdzie można wziąć ślub w dowolnym dniu, ale zwykło się to robić w soboty.
Dekoracje
Ceremonie, w których uczestniczą zaproszeni goście (bo to, w czym bierze udział panna młoda i pan młody, trwa od rana do wieczora, a w dni ślubu od rana do poranka dnia następnego), to dwa kolejne wieczory - od mniej więcej 16:00 do 22:00 (cisza nocna!).
Miejsce uroczystości było podzielone na dwie części - jedna to udekorowana scena i krzesła dla gości-widzów. Druga to naprawdę duży bufet - każda potrawa miała pana, który ją mieszał i nakładał, a ponadto niektóre rzeczy były robione na miejscu (np. chleb naan).
Drzewa były poobwieszane dekoracyjnymi lampkami.
[Udekorowana scena i goście]
[Udekorowane drzewa wokół terenu wesela]
Jedzenie
Między gośćmi cały czas uwijali się kelnerzy roznosząc kubki z kawą, herbatą (masala chai!), różnymi zupami, a także słodycze (nabite na wykałaczki) oraz przekąski, z których najdziwniejsze były frytki z sosami. Najdziwniejsze, jeśli chodzi o serwowanie, bo dawano gościom do ręki serwetkę, na to kładziono frytki, a na wszystko lano trochę sosu o konsystencji ketchupu - goście jedli to palcami.
Kelnerzy mieli rękawiczki - chyba po to, by było bardziej elegancko. Szkopuł w tym, że rękawiczki były gumowe...
Na stoiskach z jedzeniem było dużo rzeczy do wyboru - staraliśmy się spróbować jak najwięcej z nich. Były tradycyjne curry, pikle, marynowane papryczki chili, ale również makarony (robione na sposób indyjski, czyli ugotowany makaron wymieszany z lokalnymi przyprawami) i mnogość słodyczy. Wszystko oczywiście z dużą ilością ghee, klarowanego masła. Naszym ulubionym deserem został gulab jamun - kilka razy wracaliśmy do stoiska, żeby wziąć kolejną porcję kulek robionych z cukru i mleka, smażonych w głębokim tłuszczu, które czekały na gości zanurzone w ciepłym ghee... na indyjskich przyjęciach lepiej nie liczyć kalorii, bo można się załamać ;-)
Wszystkie potrawy były oczywiście wegetariańskie i bezjajeczne. Brak alkoholu nie przeszkodził panom w dobrej zabawie - to oni tańczyli dłużej i bardziej licznie niż panie.
Jedzenie serwowane było w jednorazowych kubkach i miseczkach, ale talerze i łyżki były wielokrotnego użytku. Po zjedzeniu wyrzucało się wszystko - razem z resztkami jedzenia - do dużych plastikowych misek, które obsługa co chwilę opróżniała.
Tańce
Pierwszego dnia następuje wymiana obrączek (tak to nazywała T. i jej kuzynki, ale mam wrażenie, że to celem tłumaczenia ich obrzędów na nasze, bo nie widziałam, żeby zamężne Hinduski czy żonaci Hindusi nosili obrączki - poza jednym, który mieszka w Sztokholmie), po której następuje część artystyczna. Goście zapisują się na listę chętnych, ćwiczą wcześniej układ a następnie tańczą na scenie do bolywoodzkich przebojów. Jeśli chętnych jest mało, zatrudnia się profesjonalnych tancerzy. W czasie występów na scenie od czasu do czasu wystrzeliwuje się konfetti.
[Taniec tradycyjnie rozpoczynający część artystyczną]
Młodzi mieli swój pierwszy taniec - było to przedsięwzięcie o tyle trudne logistycznie, że nie bardzo mieli oni kiedy ćwiczyć układ razem, każdy więc uczył się go osobno.
W czasie, gdy niektórzy goście tańczyli na scenie, podchodzili do nich inni goście lub pan młody. Trzymając w ręce banknoty, zataczali nimi kręgi nad głowami tańczących odpędzając od nich złe duchy. Schodząc ze sceny wkładali pieniądze do pudełka. Pytałam T. na jaki cel to idzie - podejrzewałam, że nie dla nowożeńców, skoro również pan młody zostawiał pieniądze. T. wyjaśniła, że to na cele charytatywne. Ale nie dla jakiejś organizacji, tylko tak bardziej nieformalnie... na każdym weselu zjawia się "ktoś", kto te pieniądze zbiera, a po przyjęciu zabiera do domu - nie jest to nikt z rodziny ani żaden znajomy.
My również zostaliśmy zaproszeni na scenę - przez ojca pana młodego. Ojciec wcześniej przyszedł do nas się przedstawić i przywitać (tyle, że nie mówił po angielsku, więc było trochę sztywno i niezręcznie; współczuję ludziom, którzy w oficjalnych sytuacjach muszą korzystać z pomocy tłumacza - dziwnie się człowiek czuje jak mówi do kogoś, wiedząc że ta osoba go nie rozumie i że tak naprawdę zwraca się do tłumacza).
Tańczyliśmy w większej grupie, ale było fajnie :-) głośna muzyka i świecące prosto w oczy reflektory - można się było poczuć, jak gwiazdy (takie bardziej śpiewające w chórku niż jako soliści, ale wciąż gwiazdy).
Ślub
Drugiego dnia ma miejsce formalny ślub, na który pan młody przyjeżdża na białym koniu (jest to zwyczaj północnoindyjski; N., który pochodzi z południa, zapierał się, że on w życiu o żadnym koniu nie słyszał).
Gdy przyjechaliśmy pod hotel, pan młody siedział na rozścielonym na parkingu płótnie, pod ozdobnym parasolem. Następnie wsiadł na konia i w towarzystwie orkiestry podjechał kilkanaście metrów. Przed koniem szli mężczyźni i tańczyli rozdając muzykom pieniądze. Bębniarze brali je w zęby i podawali je do jednej osoby, która chowała pieniądze w kieszeni.
[Pan młody na koniu i orkiestra]
[Przywitanie pana młodego]
Przed zejściem z konia, pan młody trącił laską zawieszony obrazek Ganeshy i został przywitany i namaszczony czymś przez kilka osób (w tym swoją siostrę, T. i jej ciocię). Następnie udał się na scenę, gdzie czekał na pannę młodą.
Panna młoda przyprowadzona została przez orszak kobiet ze swojej rodziny i dołączyła na scenie do pana młodego.
[Przybycie panny młodej]
[Młodzi razem z najbliższą rodziną]
Nie bardzo wiem, co się później działo na scenie, ale była tam obecna cała najbliższa rodzina. Po niedługim czasie, wszyscy udali się do hotelowego przedsionka na część religijną i złożenie przysięgi.
W hotelowym przedsionku ustawiony był namiot (coś w stylu zwykłego namiotu ogrodowego udekorowanego kwiatami), a pod nim ognisko w metalowym pojemniku oraz materace. Ceremonię prowadził starszy pan - przedstawiciel religijny (nawet nie wiem, jak się taka osoba nazywa w hinduizmie). Na materacach za młodymi siedzieli ich najbliżsi.
Cała ta ceremonia trwała około 2h, po czym młodzi udali się do swojego pokoju na modlitwę. Po dłuższej chwili wrócili i udali się na scenę, gdzie siedzieli do końca wieczora przyjmując życzenia i pozując do zdjęć.
Zaskakującym było dla nas, jak niewiele osób było zainteresowanych samym ślubem. Zaproszonych gości pierwszego dnia było 200-300 osób, drugiego dnia około 600. Przed namiotem, gdzie młodzi składali przysięgę (on składał 7 obietnic, ona tylko 5), siedziało może 30 osób, przy czym na materacu tuż za młodą parą było nie więcej niż 10 osób. Wszyscy rozmawiali, śmiali się, a siostra pana młodego (siedząc za jego plecami!) rozmawiała przez telefon. Niepojęte!
W czasie ceremonii kilka razy zjawiał się kelner z napojami i jedzeniem - młodzi też korzystali z tego, co on oferował.
Ubrania
Panowie ubrani byli w tradycyjne stroje (kurty) lub garnitury. Panie miały sari lub sukienki - tradycyjne, bardzo kolorowe i bogato zdobione, wyglądały przepięknie. Niektóre małe dziewczynki miały odświętne sukienki, ale wiele obecnych maluchów wyglądała miało na sobie kurtki, swetry, i wełniane czapki stanowiąc duży kontrast dla swoich odświętnie i elegancko ubranych rodziców.
Pakując ubrania na wyjazd do Indii nie spodziewaliśmy się, że będzie tam aż tak chłodno (było +17 stopni, ale wydawało się, że jest zimniej niż w Sztokholmie przy takiej samej temperaturze). Nie mieliśmy więc ciepłych rzeczy, które pasowałyby do stroju - koszuli z długim rękawem czy wełnianego szala.
Wielu spośród lokalnych gości nie bardzo przejmowało się brakiem eleganckich płaszczy (chociaż np. kuzynki T. miały takie i w nich chodziły) i na swoje sari (na koszulkę a pod szal) ubierały zwykłe swetry. Do tego na nogi (do klapek japonek) skarpety w różnokolorowe wzorki. Duży zgrzyt, ale najwyraźniej tylko dla nas.
Kilka osób było w ortalionowych kurtkach i brudnych swetrach - ale to mogli być przypadkowi ludzie, którzy przechodząc obok hotelu zobaczyli wesele i wpadli się najeść.
Goście
Na weselu spotkałam dziewczynę, którą poznałam w Sztokholmie na urodzinach córki T. Ona - tak jak T. - była w Indiach na wakacjach, a że pochodzi z Jaipuru, to miała niedaleko i została zaproszona na przyjęcie. Zjawiła się więc z córką i swoimi rodzicami.
Nie dziwię się, że na weselach jest aż tylu gości, skoro zaproszenia swoim zasięgiem obejmują praktycznie wszystkich, z którymi rodzina młodych ma kontakt, plus rodziny tych znajomych.
Przed wyjazdem poszliśmy się jeszcze pożegnać z T. i dostaliśmy od niej bombonierkę (pudełko z kilkoma rodzajami ciastek i słodyczy) oraz "pisemne podziękowanie" w kopercie - wszyscy goście takie dostają. Kopertę otworzyliśmy dopiero w drodze do hotelu - okazało się, że w ramach podziękowania dostaliśmy banknot 500 rupii... jeszcze się nie zdążyłam dowiedzieć, skąd taki zwyczaj.
Całą imprezą byliśmy oczarowani - rozmachem, kolorami, strojami i jedzeniem. Było naprawdę bajkowo, jak w innym świecie. Po powrocie do domu miałam wrażenie, że to mi się śniło ;-)