Nadchodzi grudzień a z nim Święta Bożego Narodzenia. Od mniej więcej dwóch tygodni trwa dekorowanie miasta. W sklepach pojawiają się piernikowe domki i glögg. A w pracy T pyta o Mikołaja.
T wiedziała, że postać Mikołaja została rozpowszechniona przez Coca-Colę. Ale była bardzo zdziwiona, że Mikołaj istniał naprawdę. I że rozdawał prezenty wszystkim... nie do końca w takiej formie, jak to mamy teraz, ale skoro anonimowo pomagał ubogim, to można chyba mówić o dawaniu prezentów, prawda?
Po tym padło pytanie o renifery i latające sanie... być może było to bardziej na zasadzie "trawy w Radżastanie" niż na serio, ale po tym jak kolega z Azji na zajęciach ze szwedzkiego zapytał dziewczynę opowiadającą o jodze, czy umie lewitować, bo on widział na filmach, że ludzie potrafią, to pytanie o latającego Mikołaja mogły być całkiem na serio. Wyjaśniłam więc, że to tylko wersja popkulturowa, a oryginalny Mikołaj nie miał reniferów ani sań, bo pochodził z Turcji. I nie latał.
Próbowałam też wygooglać jakieś zdjęcia - bo przecież w moich przedszkolnych czasach miało się zdjęcia z Mikołajem ubranym w sposób bardziej oryginalny niż amerykański. Udało mi się coś wygrzebać w sieci - T wydawała się zaskoczona brakiem standardowej czapki z futerkiem i grubego brzucha; wyjaśniłam, że Mikołaj był biskupem, więc ma na sobie strój liturgiczny.
Ha! Udało się zaprezentować trochę europejskiej kultury i tradycji :)
sobota, 24 listopada 2012
wtorek, 13 listopada 2012
Ciepłe mleko
Chłopaki z Tamilu i Pakistanu codziennie na lunch przynoszą ryż. Najczęściej jest to ryż z przyprawami i jakimiś warzywami (nie raz widziałam ryż z ziemniakami!) lub orzechami, rzadziej z mięsem. Ja i P, z naszymi europejskimi nawykami żywieniowymi, zapytaliśmy, czy oni ten ryż tak jedzą 3 razy dziennie, czy zdarza im się jeść też coś innego, np. na śniadanie. Okazało się, że ryż jest bardzo popularny w ramach każdego z posiłków, ale chłopaki jedzą też inne rzeczy - na przykład kanapki.
- Nawet na śniadania jecie coś ciepłego? - zapytał P. - Nie jedzie tak popularnych tutaj płatków z mlekiem albo z filmjölkiem?
- Chwila, płatki z mlekiem też mogą być na ciepło - zaprotestowałam.
- Co? Chcesz mi powiedzieć, że takie słodkie płatki ktoś zalewa ciepłym mlekiem?! Fuuuj! Przecież one się wtedy robią całkiem miękkie - P zaczął się śmiać.
- Wy też nie słyszeliście o jedzeniu płatków z ciepłym mlekiem? - zdziwiona zapytałam pozostałych kolegów.
W odpowiedzi dowiedziałam się, że zarówno na południu jak i na północy Indii, w Pakistanie oraz w Rosji płatki z ciepłym mlekiem to rzecz normalna. W czasie gdy wszyscy wokół stołu potwierdzali moją wersję, P nie przestawał się śmiać. Wręcz z każdą odpowiedzią śmiał się coraz bardziej.
- P, zauważyłeś, że jesteś w mniejszości ze swoimi poglądami? W sumie to my możemy się śmiać z Twoich dziwnych zwyczajów. - zwróciłam mu uwagę. I do dzisiaj wypominamy mu to ciepłe mleko, jak tylko nadarzy się okazja ;-)
poniedziałek, 12 listopada 2012
Chińskie wesele
J przywiózł mi obiecane koperty - dwie, tak na zapas. Czerwone, ze złotymi ozdobami. Oryginalne - made in China ;-)
[chińskie koperty z życzeniami weselnymi]
[chińska koperta z życzeniami weselnymi]
Zanim pojechałam na polsko-chińskie wesele, obejrzałam zdjęcia z przyjęcia weselnego J. Zdjęć było sporo, ale dzięki temu można było się dowiedzieć wielu rzeczy. Np. tego, że blokowisko w wiosce J (J zawsze mówił, że mieszka a wiosce) wygląda jak osiedle na Ruczaju - dużo kilkupiętrowych, najczęściej beżowych, bloków, przed nimi samochody.
Młodzi najpierw byli u jednych rodziców, potem u drugich - w każdym miejscu taki sam rytuał. Młodzi robią rodzicom herbatę, a w zamian dostają pieniądze w czerwonych kopertach. J jadł też coś, co wyglądało, jak małe jajka w barszczu, ale nie jestem pewna, co to było. Co mnie zdziwiło najbardziej, to ubrania - młodzi mieli stroje odświętne, ale rodzice byli ubrani tak bardzo zwyczajnie - jakaś koszulka polo u taty, jakaś bawełniana koszulka i spódnica u mamy. Taki bardzo codzienny strój.
W drodze z mieszkań do samochodu ktoś odpalał petardy - na zdjęciach widać było, że co kilka metrów leżało na ziemi coś dymiącego.
Samo przyjęcie weselne wyglądało bardzo efektownie - ślicznie przybrana sala, tłum gości, jakieś efekty specjalne, wielki monitor (na którym wyświetlało się coś, jakby logo Disneylandu - taki pałac Disneya i fajerwerki; to, co zawsze leciało przed bajkami).
Były przemówienia. Zauważyłam, że panna młoda zmieniła sukienkę, więc powiedziałam, że u nas też tak jest często, że o północy panna młoda zmienia sukienkę z białej na jakąś inną. J odpowiedział, że oni mieli wersję oszczędną i stąd tylko dwie sukienki, zgodnie z tradycją powinny być trzy. Zapytałam o to, ile trwa takie przyjęcie. Odpowiedź mnie zaskoczyła: 2-3 godziny. Pamiętam, jak J wspominał o kosztach i były porównywalnego do tych w Polsce, w przeliczeniu na osobę (ale koszt całej imprezy jest u nich dużo wyższy, bo na chińskim weselu gości jest 300, 500 lub nawet 1000 - zapraszani są znajomi młodych i rodziców oraz przełożeni rodziców z ich miejsc pracy...). Zapytałam jeszcze, w jakich godzinach jest to wesele - i tu odpowiedź była równie zaskakująca, bo wszelkie ceremoniały zaczynają się około godziny 11:00 a przyjęcie kończy się około 13:00-14:00.
Co ciekawe, goście weselni ubrani byli podobnie jak rodzice - w zwykłe codzienne ubrania. Tak, jakby ktoś ich zgarnął z ulicy. Żadnych ekstra ubrań, sukni ani garniturów.
A co się robi po przyjęciu weselnym? J poszedł z żoną na zakupy :) Ot, popołudniowa przyjemność.
Wieczorem za to odbyło się przyjęcie w mniejszym gronie - z niego zdjęć już nie było - dla najbliższej rodziny z obu stron. Takie spotkanie, na którym każdy z każdym może porozmawiać i lepiej się poznać.
We wrześniu pojechałam na wesele polsko-chińskie. W sali wisiały czerwone lampiony i ogólnie cały wystrój był biało-czerwony. Rodzice panny młodej śledzili przyjęcie dzięki technologii: laptop + transmisja wideo na Skypie.
Mam nadzieję, że panna młoda ucieszyła się z kopert, które do niej wędrowały przez pół świata: Szanghaj -> Sztokholm -> Kraków -> zachodnia Polska.
Mniej więcej tydzień temu wrócił do pracy Q. Po miesięcznym urlopie spędzonym na przygotowaniach do wesela i samym weselu, pojawił się w biurze. Z niespodzianką.
[chiński weselny prezent dla gości]
Przed jego wyjazdem cała firmowa ekipa nagrała krótki film z życzeniami weselnymi dla Q. W prezencie po jego powrocie każdy dostał woreczek z zestawem cukierków (naturalnych: woda + cukier + dodatek w postaci orzecha albo jakiejś rośliny). Q nie był tego pewny, ale według J symbol na woreczku oznacza szczęście małżeńskie.
Dużo dobrego wszystkim tegorocznym nowożeńcom!
niedziela, 11 listopada 2012
Dzień Niepodległości
W ostatnich dniach polskie portale informacyjne przedstawiały czarne wizje obchodów nadchodzącego Dnia Niepodległości - mobilizacja sił policyjnych, możliwe starcia uczestników marszów...
Kilka dni temu koledzy zapytali mnie, czy mamy w najbliższym czasie jakieś święto w Polsce, czy tylko czekamy na Boże Narodzenie.
- 11. listopada mamy Dzień Niepodległości.
- To w związku z końcem II wojny światowej, tak? - zapytał M, Pakistańczyk
- Nie, Polska odzyskała niepodległość po I wojnie światowej. Wcześniej byliśmy podzieleni między Rosję, Niemcy i Austrię - przedstawiłam skrótowo fragment europejskiej historii.
- Jak się u Was świętuje Dzień Niepodległości? - zapytała T.
- Wiesz, ludzie się gromadzą, są takie marsze, jakby parady, strzelają czymś jakby fajerwerkami - trochę zabrakło mi odpowiednich słów, żeby nazwać dobrze te race, których używają manifestanci.
- O, to jak podobnie jak u nas na Diwali! Też mamy takie jakby bomby i nawet trzeba ruch uliczny wstrzymywać, jak ktoś chce to odpalić. Osoba, która to robi, informuje ludzi, żeby się odsunęli na bezpieczną odległość, wstrzymuje ruch samochodów i... boom! - opowiedziała radośnie T, wspominając obchody Diwali w rodzinnych stronach.
- Ale u was nie strzelają tymi fajerwerkami w siebie nawzajem? - upewniłam się. - A też jest tak dużo policji, ludzie rzucają w siebie płytami chodnikowymi i się biją??
- .... eee...nie.... Diwali to bardzo radosne święto - odpowiedziała niepewnie T.
Kilka dni temu koledzy zapytali mnie, czy mamy w najbliższym czasie jakieś święto w Polsce, czy tylko czekamy na Boże Narodzenie.
- 11. listopada mamy Dzień Niepodległości.
- To w związku z końcem II wojny światowej, tak? - zapytał M, Pakistańczyk
- Nie, Polska odzyskała niepodległość po I wojnie światowej. Wcześniej byliśmy podzieleni między Rosję, Niemcy i Austrię - przedstawiłam skrótowo fragment europejskiej historii.
- Jak się u Was świętuje Dzień Niepodległości? - zapytała T.
- Wiesz, ludzie się gromadzą, są takie marsze, jakby parady, strzelają czymś jakby fajerwerkami - trochę zabrakło mi odpowiednich słów, żeby nazwać dobrze te race, których używają manifestanci.
- O, to jak podobnie jak u nas na Diwali! Też mamy takie jakby bomby i nawet trzeba ruch uliczny wstrzymywać, jak ktoś chce to odpalić. Osoba, która to robi, informuje ludzi, żeby się odsunęli na bezpieczną odległość, wstrzymuje ruch samochodów i... boom! - opowiedziała radośnie T, wspominając obchody Diwali w rodzinnych stronach.
- Ale u was nie strzelają tymi fajerwerkami w siebie nawzajem? - upewniłam się. - A też jest tak dużo policji, ludzie rzucają w siebie płytami chodnikowymi i się biją??
- .... eee...nie.... Diwali to bardzo radosne święto - odpowiedziała niepewnie T.
Rodacy, mam nadzieję, że Dzień Niepodległości mija Wam spokojnie i radośnie :-)
My siedzimy w domu i usiłujemy wyzdrowieć przed nadchodzącym tygodniem pracy.
My siedzimy w domu i usiłujemy wyzdrowieć przed nadchodzącym tygodniem pracy.
niedziela, 4 listopada 2012
Dziczyzna
W Szwecji szynki z łosia czy z renifera są powszechnie dostępne w sklepach spożywczych przez cały rok. Trochę trudniej znaleźć mrożonego renifera czy jelenia, ale to też się udaje zrobić w osiedlowym sklepie.
Wygląda na to, że jesienią nadchodzi czas na świeżą dziczyznę. Gdy szukałam wczoraj mięsa do lazanii, na sklepowej półce, gdzie na ogół było tylko mielone wołowe, wieprzowe i jagnięce, pojawiło się coś nowego. I to nie jedno. Do wyboru było mięso mielone z łosia, jelenia oraz dzika. W takiej samej cenie jak ekologiczne wołowe! Do jelenia i dzika nie mogłam się przekonać, ale że łosia już nie raz jedliśmy na kanapkach, to wzięłam właśnie jego.
Zaskakująco dużo gatunków mięsa można znaleźć w osiedlowym sklepie. W porównaniu do polskich sklepów - takich osiedlowych i hipermarketów - dużo powszechniejsza jest w Szwecji jagnięcina. Można kupić nie tylko kawałki mięsa owcy, ale również różne owcze kiełbasy.
Konina też jest dostępna, ale często ukryta - np. niedawno znalazłam salami produkowane z mieszanki wieprzowiny i koniny. Coś, co się nazywa mięsem hamburgerowym, też często zawiera koninę.
Wygląda na to, że jesienią nadchodzi czas na świeżą dziczyznę. Gdy szukałam wczoraj mięsa do lazanii, na sklepowej półce, gdzie na ogół było tylko mielone wołowe, wieprzowe i jagnięce, pojawiło się coś nowego. I to nie jedno. Do wyboru było mięso mielone z łosia, jelenia oraz dzika. W takiej samej cenie jak ekologiczne wołowe! Do jelenia i dzika nie mogłam się przekonać, ale że łosia już nie raz jedliśmy na kanapkach, to wzięłam właśnie jego.
[Mięso mielone z łosia]
Zaskakująco dużo gatunków mięsa można znaleźć w osiedlowym sklepie. W porównaniu do polskich sklepów - takich osiedlowych i hipermarketów - dużo powszechniejsza jest w Szwecji jagnięcina. Można kupić nie tylko kawałki mięsa owcy, ale również różne owcze kiełbasy.
Konina też jest dostępna, ale często ukryta - np. niedawno znalazłam salami produkowane z mieszanki wieprzowiny i koniny. Coś, co się nazywa mięsem hamburgerowym, też często zawiera koninę.
sobota, 3 listopada 2012
Alla helgons dag
czyli dzień Wszystkich Świętych obchodzony jest w sobotę między 31 października a 6 listopada. W Szwecji większość wydarzeń liczy się tygodniami, więc to wypada w sobotę w 44 tygodniu roku.
Niektóre firmy mają z tej okazji wolne pół piątku, w innych wolny był cały piątek, a my pracowaliśmy wczoraj normalnie - cały dzień... 1 listopada był normalnym dniem roboczym.
Marcin się rozchorował, więc sama wygooglałam jakiś cmentarz i pojechałam zobaczyć, jak Wszystkich Świętych obchodzi się w Szwecji.
Mimo że Halloween wypadało 3 dni temu, to właśnie dzisiaj widziałam w metrze dziewczynkę przebraną za czarownicę, a na osiedlu spotkałam grupę dzieci przebranych za nie wiem co, ale zdecydowanie były przebrane i miały wiaderko z rysunkiem dyni - zapewne na słodycze :-)
Cmentarz Skogskyrkogården leży wzdłuż zielonej linii metra nr 18. Dokładnie między stacjami Sandsborg i Skogskyrkogården. Pojechałam na tę drugą. Jak się okazało, nie tylko ja. Już na peronie zrobił się zator. Ale taki spokojny - wszyscy stali i czekali aż kolejka się posunie, tłoku nie było, nikt się nie pchał. To samo - jak się okazało przy wychodzeniu ze stacji metra - było w drugą stronę. W ciągu kilku minut pojawiła się obsługa stacji i radziła, żeby pojechać metrem na stację Sandsborg, jeśli ktoś udaje się na cmentarz - niektórzy czekający w kolejce wsiedli do najbliższego pociągu. Tymi, którzy zostali, zajęła się obsługa - 2 osoby stanęły w tłumie i oddzielały strefy dla wchodzących i wychodzących, żeby jakoś upłynnić ruch. Osobom czekającym przed wejściem do stacji doradzano 8-minutowy spacer na stację Sandsborg.
Pamiętam moje zdziwienie, jak pierwszy raz zobaczyłam przed krakowskim cmentarzem miodek turecki. Dzisiaj byłam bardzo ciekawa, czy tutaj też będzie sprzedawane jakieś jedzenie. Były hot-dogi - to chyba najpopularniejsze w Sztokholmie uliczne jedzenie, więc jakby mogło ich zabraknąć! A poza tym kawa (któryś ze sprzedawców miał na swoim stole coś, co wyglądało jak duży ekspres i karton mleka Arli) i jakieś bułeczki.
Artykuły nagrobne sprzedawane były w jednej kwiaciarni - iglaste gałęzie, wrzos w doniczkach i białe znicze. Niewiele tego.
Na cmentarz pojechałam, gdy było już ciemno. Wzdłuż głównej ścieżki rozstawione były duże świeczki (takie jak podgrzewacze tylko kilka razy większe), więc było widać, którędy iść, ale gdy się zeszło w boczną ścieżkę, to można było zdać się jedynie na swoje umiejętności widzenia w ciemności. Dlatego niektórzy odwiedzający chodzili z latarkami. Napisów na nagrobkach zupełnie nie dało się bez niej czytać. Generalnie na cmentarzu było dosyć ciemno, bo znicze były tylko na niektórych grobach, a jak już były to najczęściej jedynie dwie sztuki, co nie dawało szczególnie dużo światła.
Teren cmentarza ogrodzony był murem, o ile dobrze widziałam (no przecież ciemno było...) to była to łąka, drzewa znajdowały się jedynie wokół kaplicy. "Teren" nagrobka jest taki sam jak w Polsce, ale tutaj kamienna jest tylko pionowa płyta z nazwiskiem i latami życia danej osoby, nie ma tej całej poziomej części. Nagrobki rodzinne wyglądają tak samo - z tą różnicą, że na nich znajduje się jedynie nazwisko rodziny - coś w stylu 'grób rodzinny Svennsonów'. I tyle. Oczywiście były wyjątki, ale tak wyglądała przytłaczająca większość.
Na całym cmentarzu wyróżniał się jeden nagrobek - jakiegoś chłopca, było jego duże wydrukowane zdjęcie, jakieś pluszaki, dużo zniczy, kwiaty i... duża dynia ze świeczką w środku. Wyglądało to raczej sympatycznie niż strasznie, nawet na takim ciemnym cmentarzu.
Na każdym polskim cmentarzu, na którym byłam, znajdowało się takie miejsce, gdzie można było zapalić świeczkę dla zmarłych, których grobów nie mogło się tego dnia odwiedzić. Tutaj takiego miejsca nie znalazłam...
poniedziałek, 22 października 2012
Widelec
Na lunch często kupuję jakieś mrożone danie. Chłopaki z Indii i Pakistanu przynoszą sobie ugotowany ryż z różnymi dodatkami i dużą ilością przypraw. T najczęściej ma curry warzywne i chapati. Chińczycy jedzą głównie mięso/ryby/krewetki z ryżem. Ryż podstawą azjatyckiego jedzenia!
W moich mrożonkach najczęściej są ziemniaki, ale zdarza się też mrożony ryż - coś prawdopodobnie niejadalnego w mniemaniu Azjaty, bo stało się przedmiotem żartów (podobnie jak moja nieznajomość rodzajów ryżu i różnic między nimi).
Ale ostatni zabito mnie pytaniem: "Dlaczego jesz ryż widelcem?"
Fakt, prawie wszyscy, którzy używają sztućców, jedzą swój lunch łyżką...
W moich mrożonkach najczęściej są ziemniaki, ale zdarza się też mrożony ryż - coś prawdopodobnie niejadalnego w mniemaniu Azjaty, bo stało się przedmiotem żartów (podobnie jak moja nieznajomość rodzajów ryżu i różnic między nimi).
Ale ostatni zabito mnie pytaniem: "Dlaczego jesz ryż widelcem?"
Fakt, prawie wszyscy, którzy używają sztućców, jedzą swój lunch łyżką...
niedziela, 21 października 2012
Chiński Lucyfer
Moja firma współpracuje z kilkoma innymi firmami, więc od czasu do czasu w korespondencji przewija się jakieś nowe imię.
Tym razem email od M zamiast zwykłego "FYI" zaczął się od wyjaśnień, że jeden z Chińczyków pracujących w firmie naszego partnera dość niefortunnie przetłumaczył swoje imię na angielski. Nie wiadomo, czy ktoś z niego sobie zażartował, a człowiek dowcipu nie zrozumiał, czy skorzystał z jakiegoś internetowego tłumacza i nie sprawdził, co mu wyszło...
Z zainteresowaniem przejrzałam dołączoną korespondencję i trafiłam na:
Tym razem email od M zamiast zwykłego "FYI" zaczął się od wyjaśnień, że jeden z Chińczyków pracujących w firmie naszego partnera dość niefortunnie przetłumaczył swoje imię na angielski. Nie wiadomo, czy ktoś z niego sobie zażartował, a człowiek dowcipu nie zrozumiał, czy skorzystał z jakiegoś internetowego tłumacza i nie sprawdził, co mu wyszło...
Z zainteresowaniem przejrzałam dołączoną korespondencję i trafiłam na:
"Hi Lucifer"
Ekhm, tak... trochę niefortunnie to brzmi...
niedziela, 7 października 2012
Hellasgården
Przez ostatnie 2 tygodnie mamy prawdziwie jesienną pogodę - trochę pada, wieje chłodny wiatr i temperatura w ciągu dnia oscyluje między +10 a +13 stopni. Ale ten weekend zapowiadał się naprawdę ładnie. Pojechaliśmy więc zobaczyć kolejny teren rekreacyjny.
Hellasgården znajduje się 15 minut jazdy autobusem od Slussen, więc można powiedzieć, że całkiem niedaleko centrum ;)
Slussen to jeden z węzłów komunikacji miejskiej - jest metro, autobusy, kolejka miejska... wiedzieliśmy, że mamy iść na autobus, ale na Slussen są dwa 'dworce' i do każdego wychodzi się z metra inną stroną. Mieliśmy 50% szans, że trafimy na właściwy dworzec, ale się nam nie udało ;) Trzeba było pójść w kierunku autobusów jadących do Nacka i Värmdö.
Hellasgården to tereny rekreacyjne wokół jeziora Källtorpssjön. Są stoliki piknikowe, jedna knajpka, a nad jeziorem pomosty (żeby tu łowić ryby trzeba mieć lokalną kartę wędkarską). Poza tym jakieś trasy spacerowe i dzikie ścieżki w lesie - takie, że trzeba przechodzić po kamieniach, między krzakami borówek (tych czerwonych) i jagód (tych ciemnoniebieskich).
[stacja metra Fruängen]
Hellasgården znajduje się 15 minut jazdy autobusem od Slussen, więc można powiedzieć, że całkiem niedaleko centrum ;)
[dojazd z Fruängen do Hellasgården]
Slussen to jeden z węzłów komunikacji miejskiej - jest metro, autobusy, kolejka miejska... wiedzieliśmy, że mamy iść na autobus, ale na Slussen są dwa 'dworce' i do każdego wychodzi się z metra inną stroną. Mieliśmy 50% szans, że trafimy na właściwy dworzec, ale się nam nie udało ;) Trzeba było pójść w kierunku autobusów jadących do Nacka i Värmdö.
Hellasgården to tereny rekreacyjne wokół jeziora Källtorpssjön. Są stoliki piknikowe, jedna knajpka, a nad jeziorem pomosty (żeby tu łowić ryby trzeba mieć lokalną kartę wędkarską). Poza tym jakieś trasy spacerowe i dzikie ścieżki w lesie - takie, że trzeba przechodzić po kamieniach, między krzakami borówek (tych czerwonych) i jagód (tych ciemnoniebieskich).
[Källtorpssjön]
[Källtorpssjön]
[działki na terenie Hellasgården]
Jest też kilka parkingów (płatnych, z parkomatami), więc można przyjechać swoim samochodem.
Przy wejściu na teren parku jest siłownia na wolnym powietrzu (ktoś się kiedykolwiek zastanawiał, co ma znaczyć to "wolne powietrze"? bo brzmi dziwnie...). Przyrządy są zrobione głównie z drewna i gumy, ale przeznaczone dla osób chcących ćwiczyć, a nie do zabawy - ciężary są naprawdę ciężkie i czuć ich działanie na mięśniach. Fajne! :)
poniedziałek, 24 września 2012
Szkolenie w Oslo
Samolot ze Sztokholmu do Oslo miałam w niedzielę wieczorem i na lotnisku Gardermoen byłam po 21:00. Z lotniska do miasta można dojechać pociągiem lub autobusem. Na stronie przewoźnika kolejowego czytałam o jakiejś super metodzie zakupu biletu, ale nie mogłam ogarnąć, o co chodzi. Z rozkładu jazdy wynikało, że pociągi jeżdżą często, więc stwierdziłam, że rozejrzę się już po przylocie.
Na lotnisku, przy stacji kolejowej były kasy oraz automaty biletowe. Przy automatach zaczęły robić się kolejki (kilka osób czekało), więc podszedł pan z obsługi i powiedział, że bilet można też kupić przy bramce (na peron prowadziły bramki podobne do tych przy wejściu do metra). Poszłam więc do bramki i zobaczyłam na czym polega ten super system sprzedaży biletów. Przy bramce był czytnik kart płatniczych - po przeskanowaniu karty pojawiała się mapka z listą stacji docelowych, wybierało się swoją i bramka się otwierała. W razie kontroli, za bilet służy karta płatnicza. Minus jest taki, że na jedną kartę może podróżować tylko jeden pasażer.
[tu "kupuje się" bilet na pociąg]
Pamiętając wakacyjną wizytę w Narviku próbowałam mówić po szwedzku licząc, że zrozumiem norweską odpowiedź. W hotelu trochę udało mi się zrozumieć (za to Norwegowie wydawali się bez problemu rozumieć, co do nich mówię), a trochę dowiedziałam się dzięki gestykulacji recepcjonisty. Na szkoleniu nie było już tak dobrze i musiałam poprosić kolegów, z którymi byłam w grupie, żebyśmy wszystkie dyskusje prowadzili po angielsku.
O ile w Szwecji zauważyłam, że przy braku zrozumienia szwedzkiej wypowiedzi, powtarzana jest ona po angielsku, o tyle w Norwegii trzeba o to specjalnie poprosić.
Większość osób na liście kursantów na szkoleniu miała lokalne nazwisko - takich 'innych' jak ja, było może troje. Poznałam jedną z nich - dziewczynę, która przyjechała z Rosji, ale pracowała w Norwegii już kilka lat, więc mówiła po norwesku bez problemów.
Szkolenie prowadzone było po angielsku (Mike Cohn jest Amerykaninem), ale jak w przerwach zjawiała się pani z obsługi to komunikaty przekazywała najczęściej po norwesku. Na koniec kursu była ankieta dotycząca oceny szkolenia - prawie wszystkie pytania były po angielsku, poza jednym, którego chyba ktoś zapomniał przetłumaczyć z norweskiego; na szczęście pisany norweski jest dla mnie zrozumiały :)
Szkolenie było w centrum szkoleniowym Felix, niedaleko deptaku przy zatoce. Widok z deptaku (ulica nazywa się Stranden) jest chyba nawet ładniejszy niż w Sztokholmie ;) Za to pozostała część centrum Oslo jest niezbyt ładna, taka dosyć przemysłowa - wygląda surowo, bardziej jak Kiruna niż inne europejskie stolice.
[Stranden]
[ulica Ibsena z cytatami z książek Ibsena]
[Teatr Narodowy - Nationaltheatret]
[Parlament - Stortinget]
[trawnik przed Parlamentem]
[katedra]
[przed katedrą]
[widok z fortecy Akershus na zatokę]
[widok z fortecy Akershus na zatokę]
[Ratusz - Rådhus]
[Pokojowe Centrum Nobla, po lewej stronie kawiarnia Alfred - Nobel Fredssenter]
[pompka do rowerów na Rådhusplassen]
Zajęcia były interesujące, można było zadawać pytania przez cały czas wykładu oraz w przerwach. Ponadto każdy uczestnik dostał podręcznik, pendrive'a z materiałami, karty (kilka talii) do planning pokera i jakieś gadżety w stylu tatuaży i naklejek.
Od skończenia kursu mam 90 dni na zdanie egzaminu, żeby zostać cerytyfikowanym Scrum Masterem. Egzamin zdaje się przez internet, więc nie trzeba już nigdzie jeździć. Tylko wypadałoby się wcześniej trochę pouczyć, m.in. przeczytać podręcznik ;)
niedziela, 23 września 2012
Herbata indyjska
Ekipa w firmie się rozrosła, przestaliśmy się mieścić w jednym pokoju i QA ma teraz swój - niewielki, na maksymalnie 5 osób, ale za to z ładnym widokiem i balkonem! :)
Mamy teraz "damski pokój" - poza mną jest w nim jeszcze studentka z Chin, przychodząca do biura tak rzadko, że nawet nie pamiętam, kiedy była u nas ostatnio (część pracy wykonuje na uczelni) i nowa koleżanka T, z Indii.
T będzie mi pomagać w testach manualnych. Ja po urlopie próbuję się jakoś ogarnąć, a T stara się mnie nie zagadywać ;) Ale raz się wciągnęłam w rozmowę. I dowiedziałam się ciekawej rzeczy o herbacie.
Je herbatę zaparzam najczęściej za pomocą ekspresowych torebek, formy liściastej używam dosyć rzadko. Ale niezależnie od używanej postaci zawsze biorę kubek, wkładam do niego herbatę i zalewam wrzątkiem (albo gorącą wodą). Czekam chwilę i zaczynam pić. Jak herbata jest mocna - tak jak Twinings - to czasem uzupełniam ją wrzątkiem, gdy zostaje pół kubka. I nie wyjmuję torebki. Q, jeden z Chińczyków, pije herbatę zieloną zaparzając te same liście dwa razy, przy czym po pierwszym zaparzeniu wylewa herbaciany płyn twierdząc, że zawiera on szkodliwe substancje.
T opowiedziała mi o tradycyjnej metodzie parzenia herbaty w Indiach. Metoda jest prosta, ale jakoś sama na to wcześniej nie wpadłam ;) Najpierw należy zagotować wodę. Następnie do gotującej się wody wsypuje się herbatę. I gotuje przez około 2 minuty. Później dodaje się przyprawy - takie jak imbir, który jest w Indiach tak popularnym dodatkiem do herbaty jak cytryna w Polsce - i gotuje kolejne 2 minuty, żeby wydobyć z przypraw aromat. Do takiej herbaty, tuż przed podaniem, dodaje się cukier i mleko.
Hindusi piją bardzo mocne herbaty. Z jednej torebki Twiningsa ja mam dwa kubki smakującej mi herbaty. Z tej samej torebki T robi 1/3 kubka (A, który był na delegacji w naszym biurze, gdy ja zaczynałam tu pracę, używał 3-4 torebek takiej herbaty na mniej więcej pół kubka wody!) i uważa, że smak i moc są całkiem w porządku jak ma herbatę z torebki :) Jak jej powiedziałam o mojej wersji, to stwierdziła, że w Indiach osoba pijąca herbatę w taki sposób jak ja, uznana by była za bardzo biedną, bo nie mogącą sobie pozwolić na herbatę (gdyby mnie było stać, to przecież bym jej aż tak nie rozcieńczała!). Kolejna rzecz świadcząca na moją niekorzyść to niesłodzenie herbaty. Pytałam T, czy herbatę w Indiach zawsze i każdy pije słodką. Usłyszałam, że diabetycy nie słodzą ;)
sobota, 22 września 2012
O kawie
Z raportu opisującego zwyczaje żywieniowe Szwedów w latach 2010-2011 wynika, że najczęściej wypijanym przez nich napojem jest kawa - pije ją 80% kobiet i 85% mężczyzn, czyli jakieś dwa razy więcej niż herbatę!
Kawa dostępna jest wszędzie - poza kawiarniami i stacjami benzynowymi również w salonikach prasowych (jak Pressbyron) oraz w niektórych sklepach spożywczych (np. w odwiedzanym przeze mnie dość często T-Jarlen przy stacji metra Östermalmstorg).
Przez cały dzień można spotkać na ulicach ludzi z papierowymi kubkami z kawą na wynos, a rano nawet z kubkami termicznymi - zapewne z ulubioną kawą przygotowaną w domu.
[logo Gevalii, źródło]
Od około 100 lat Szwedzi mają swoją kawę - Gevalię. Ziarna sprowadzane są z różnych części świata - m.in. z Brazylii, Kolumbii, Kenii i Indii... Kawa ma cerytyfikat Rainforest Alliance, a jej część pochodzi z certyfikowanych upraw ekologicznych - jak na prawdziwie szwedzki produkt przystało.
Zanim pojechałam na szkolenie do Oslo, M ostrzegał mnie, że Norwegowie nie potrafią robić dobrej kawy. Na miejscu okazało się, że, niestety, miał rację!
Przerwa na kawę ma w Szwecji swoją specjalną nazwę: fika oznacza czas na kawę i coś słodkiego. Najczęściej tym czymś jest ciasto drożdżowe w różnej formie - płaskiego warkocza albo wyrośniętego wieńca, z masą jagodową, cynamonową albo pistacjową - nazywane "fikabröd" (czyli dosłownie 'chleb/coś upieczonego podawanego do kawy').
Ponieważ Szwedzi bardzo lubią wszystko, co szwedzkie, Pressbyron zdecydowało się ostatnio na zmianę dostawcy kawy. Na Gevalię właśnie :) To dobra wiadomość!
Jak mieszkaliśmy w Polsce, marka kawy była mi obojętna - piłam różne i mimo że czułam, że różnią się między sobą smakiem, to nie robiło mi to różnicy. Przez ostatnie kilka miesięcy pijemy prawie wyłącznie Gevalię - w różnych wersjach - i żadna inna kawa mi teraz nie smakuje, o czym przekonałam się w czasie ubiegłotygodniowej wizyty w Polsce :-/
poniedziałek, 27 sierpnia 2012
Kino
Dawno temu, chyba wiosna to była, gdy Marcin przyniósł z pracy "bon" na bilety do kina. Taka plastikowa karta z paskiem magnetycznym, jak te bankomatowe, z wizerunkiem żółtego kurczaczka.
Przypomniało się nam o niej, gdy w jeden z ostatnich weekendów leciał w kinie trzeci Batman "The Dark Knight Rises".
Wyprawę do kina zaczęliśmy od przeglądania sieci - kin jest tutaj dosyć dużo, ale nie na wszystkie seanse można zrobić rezerwację. A jak już można, to kosztuje ona dodatkowe 10 koron, przy cenie biletu 125 koron (ceny w weekend i w dni robocze są takie same). Przy rezerwacji podaje się swój numer telefonu i można się nim później posługiwać jako numerem rezerwacji.
Wybraliśmy się do kina w samym centrum, przy Drottninggatan. Skandia-Teatern oddano do użytku w roku 1923 i kino ma taki stary klimat, szczególnie sama sala, która wygląda całkiem inaczej niż sale w kinopleksach, mimo że przeszła generalny remont w 2010 roku.
Rezerwację należało odebrać najpóźniej 15 minut przed seansem, my przyjechaliśmy 35 minut przed seansem i... zastaliśmy zamknięte kino. Na szczęście musieliśmy czekać tylko 5 minut. Po otwarciu stanęliśmy w kolejce do kas, żeby odebrać zarezerwowane bilety... zanim doczekaliśmy się naszej kolejki, zauważyliśmy biletomat. Tam podaje się numer telefonu, płaci "bonem" (można wybrać ile ma pobrać z karty, można wykorzystać dowolną część kredytu z bonu) i to, co zostało do zapłacenia, płaci się kartą. Wydaje mi się, że nie da się płacić gotówką, ale może po prostu nie zauważyłam. A przy kasie kupuje się popcorn i tego typu rzeczy.
Trzeci Batman był co najmniej tak samo dobry jak dwie poprzednie części. A szwedzkie napisy się przydawały, bo czasem bohaterowie bełkotali po angielsku dość niezrozumiale, przynajmniej dla mnie.
Po powrocie do domu zastanawiałam się, co zrobić z plastikowym "bonem", który wykorzystaliśmy do zera. Głupio tak wyrzucać kawałek plastiku do kosza... na szczęście obejrzałam go dokładnie, bo jego projektanci umieścili tam bardzo ważną informację. Kartę można oddać do ponownego obiegu - wystarczy zostawić ją w dowolnym kinie! I ktoś inny będzie mógł kupić doładowanie i zabrać ze sobą do domu żółtego kurczaczka ;-)
Przypomniało się nam o niej, gdy w jeden z ostatnich weekendów leciał w kinie trzeci Batman "The Dark Knight Rises".
Wyprawę do kina zaczęliśmy od przeglądania sieci - kin jest tutaj dosyć dużo, ale nie na wszystkie seanse można zrobić rezerwację. A jak już można, to kosztuje ona dodatkowe 10 koron, przy cenie biletu 125 koron (ceny w weekend i w dni robocze są takie same). Przy rezerwacji podaje się swój numer telefonu i można się nim później posługiwać jako numerem rezerwacji.
Wybraliśmy się do kina w samym centrum, przy Drottninggatan. Skandia-Teatern oddano do użytku w roku 1923 i kino ma taki stary klimat, szczególnie sama sala, która wygląda całkiem inaczej niż sale w kinopleksach, mimo że przeszła generalny remont w 2010 roku.
Rezerwację należało odebrać najpóźniej 15 minut przed seansem, my przyjechaliśmy 35 minut przed seansem i... zastaliśmy zamknięte kino. Na szczęście musieliśmy czekać tylko 5 minut. Po otwarciu stanęliśmy w kolejce do kas, żeby odebrać zarezerwowane bilety... zanim doczekaliśmy się naszej kolejki, zauważyliśmy biletomat. Tam podaje się numer telefonu, płaci "bonem" (można wybrać ile ma pobrać z karty, można wykorzystać dowolną część kredytu z bonu) i to, co zostało do zapłacenia, płaci się kartą. Wydaje mi się, że nie da się płacić gotówką, ale może po prostu nie zauważyłam. A przy kasie kupuje się popcorn i tego typu rzeczy.
Trzeci Batman był co najmniej tak samo dobry jak dwie poprzednie części. A szwedzkie napisy się przydawały, bo czasem bohaterowie bełkotali po angielsku dość niezrozumiale, przynajmniej dla mnie.
Po powrocie do domu zastanawiałam się, co zrobić z plastikowym "bonem", który wykorzystaliśmy do zera. Głupio tak wyrzucać kawałek plastiku do kosza... na szczęście obejrzałam go dokładnie, bo jego projektanci umieścili tam bardzo ważną informację. Kartę można oddać do ponownego obiegu - wystarczy zostawić ją w dowolnym kinie! I ktoś inny będzie mógł kupić doładowanie i zabrać ze sobą do domu żółtego kurczaczka ;-)
niedziela, 26 sierpnia 2012
Raki
W sierpniu w Szwecji zaczyna się sezon na raki (kräftfest). Poza tym, że w najbardziej eksponowanych miejscach w sklepach ustawione są lodówki z rakami o różnym pochodzeniu i rozmiarze, to wszędzie można kupić specjalne noże do raków (z czerwonymi rączkami w kształcie raków), papierowe czapeczki, jednorazowe talerzyki i serwetki z rysunkami raków. Są nawet rakowe girlandy! I dekoracje z symbolem księżyca - chociaż pojęcia nie mam, dlaczego akurat księżyc.
Dostępne są raki szwedzkie, chińskie, tureckie i hiszpańskie. W gazetach można znaleźć informacje, czym one się między sobą różnią. Teraz nie jestem pewna, ale szwedzkie i chyba tureckie są hodowane w sposób bardziej naturalny, więc mniej przyjazny środowisku, bo rak do rozmiarów docelowych dochodzi 3 lata. W wersji hiszpańskiej i chińskiej zajmuje im to tylko rok.
My właśnie zrobiliśmy naszą pierwszą rakową zupę. Na szczęście można kupić samo mięso w zalewie, więc ominęła nas konieczność oglądania ugotowanych w całości zwierząt i wydobywania jadalnych kawałków ze skorupy. Robiliśmy według przepisu znalezionego w internecie. Nie wiem, czy istnieje tylko jeden dobry przepis, czy chodzi o coś innego, ale na wszystkich zdjęciach w sieci zupa rakowa wygląda tak samo. Nasza też!
Tradycja jedzenia raków jest bardzo silna. Mogę chyba powiedzieć, że podobnie jak świętowanie przesilenia letniego (Midsommar).
Marcin znalazł ciekawy plakat z 1922 nawiązujący do raków właśnie:
Dostępne są raki szwedzkie, chińskie, tureckie i hiszpańskie. W gazetach można znaleźć informacje, czym one się między sobą różnią. Teraz nie jestem pewna, ale szwedzkie i chyba tureckie są hodowane w sposób bardziej naturalny, więc mniej przyjazny środowisku, bo rak do rozmiarów docelowych dochodzi 3 lata. W wersji hiszpańskiej i chińskiej zajmuje im to tylko rok.
My właśnie zrobiliśmy naszą pierwszą rakową zupę. Na szczęście można kupić samo mięso w zalewie, więc ominęła nas konieczność oglądania ugotowanych w całości zwierząt i wydobywania jadalnych kawałków ze skorupy. Robiliśmy według przepisu znalezionego w internecie. Nie wiem, czy istnieje tylko jeden dobry przepis, czy chodzi o coś innego, ale na wszystkich zdjęciach w sieci zupa rakowa wygląda tak samo. Nasza też!
[zupa rakowa]
Tradycja jedzenia raków jest bardzo silna. Mogę chyba powiedzieć, że podobnie jak świętowanie przesilenia letniego (Midsommar).
Marcin znalazł ciekawy plakat z 1922 nawiązujący do raków właśnie:
["Raki wymagają tego napoju. Będziecie musieli z nich zrezygnować,
jeśli nie zagłosujecie w referendum 'przeciw' ustawie."; źródło: Wikimedia]
Otóż w roku 1922, dnia 27 sierpnia, odbywało się głosowanie w sprawie ograniczenia dostępu do alkoholu. Większość obywateli Szwecji głosowała "za", dzięki czemu wprowadzono funkcjonującą do dzisiaj państwową sieć sklepów Systembolaget.
Nie, zupa nie smakowała źle, więc procenty nie były konieczne w czasie jedzenia obiadu.
sobota, 25 sierpnia 2012
Praca, praca, praca...
W pracy się tyle dzieje, że nie nadążam z obowiązkami, dlatego blog na chwilę poszedł w odstawkę. Z okazji urlopu naszego Scrum Mastera, zostałam SM zastępczym. Tak na 2 tygodnie. Niby nic - trzeba było pilnować meetingów, sprawdzać postępy w pracy i aktualizować diagram pokazujący postęp prac. Proste, nieprawdaż? Ileż to może zajmować czasu, skoro do tej pory i tak w tych meetingach uczestniczyłam? Edycja dokumentu, to średnio 10-15 minut dziennie (wliczając czas na jego przygotowanie na początku sprintu). Tak sobie myślałam...
Okazało się jednak, że tak łatwo to nie jest. Z każdą pierdołą ludzie do mnie przychodzą i opowiadają o problemach, które blokują ich pracę, a ja muszę dzwonić i pisać, żeby się dowiedzieć, kto może coś wiedzieć i z kim należy pogadać, żeby problem rozwiązać. Gorsze od ciągłego przychodzenia i zgłaszania problemów jest to, że czasem ludzie w ogóle nie przychodzą i to ja się muszę zainteresować, czy coś nie blokuje ich pracy.
Do tego oczekują, że będę wywiązywać się ze swoich dotychczasowych obowiązków i testować wszystko, co potrzeba i na czas. Chociaż nikt nie przychodzi i się nie wkurza, że coś jeszcze nie jest przetestowane, czy się opóźnia - ale tutaj generalnie nikt się nie denerwuje, co trochę uspokaja atmosferę :-) Niemniej oczekiwania pozostają.
I jeszcze muszę przysłuchiwać się wszystkim rozmowom w pokoju developerów, bo zdarza się, że ktoś zapomni mnie poinformować o zmianie wymagań, co powoduje sporo problemów na etapie weryfikacji zadań.
SM już z urlopu wrócił, ale jemu też przybyło obowiązków z jego podstawowej działki i zapytał, czy bym nie została SM na stałe. Hmm... Jakby tak przybyło mi testerów do pomocy, to byłoby super, a tak...
Dobrze, że od poniedziałku zaczyna u nas pracować dziewczyna z Indii. Ma jakieś doświadczenie, nieźle się z nią rozmawiało na rozmowie kwalifikacyjnej, poprawnie rozwiązała zadania i nie ściemniała, jeśli czegoś nie wiedziała i nie umiała wymyślić. Dobrze rokuje. I będę mieć w końcu koleżankę w pokoju!
Na razie były SM pomaga mi, bo doświadczenie mam niewielkie, więc czasem sugeruje, że można by było coś rozwiązać w taki czy inny sposób. Jest super pomocny, więc żadnej większej wpadki mam nadzieję nie zaliczyć. Ale on moje problemy widzi (np. takie głupie rzeczy, jak niekończenie meetingów w ustalonym czasie), więc zasugerował szkolenie. Ok, pomyślałam, czegoś się dowiem i pewnie mi to pomoże lepiej zorganizować moją pracę.
Myślałam, że szkolenie będzie na miejscu, bo są takie kursy w Sztokholmie, ale szef wybrał inne - ze względu na dobrego prowadzącego: Mike'a Cohn'a. Więc za tydzień lecę do Oslo! <jupi>
Okazało się jednak, że tak łatwo to nie jest. Z każdą pierdołą ludzie do mnie przychodzą i opowiadają o problemach, które blokują ich pracę, a ja muszę dzwonić i pisać, żeby się dowiedzieć, kto może coś wiedzieć i z kim należy pogadać, żeby problem rozwiązać. Gorsze od ciągłego przychodzenia i zgłaszania problemów jest to, że czasem ludzie w ogóle nie przychodzą i to ja się muszę zainteresować, czy coś nie blokuje ich pracy.
Do tego oczekują, że będę wywiązywać się ze swoich dotychczasowych obowiązków i testować wszystko, co potrzeba i na czas. Chociaż nikt nie przychodzi i się nie wkurza, że coś jeszcze nie jest przetestowane, czy się opóźnia - ale tutaj generalnie nikt się nie denerwuje, co trochę uspokaja atmosferę :-) Niemniej oczekiwania pozostają.
I jeszcze muszę przysłuchiwać się wszystkim rozmowom w pokoju developerów, bo zdarza się, że ktoś zapomni mnie poinformować o zmianie wymagań, co powoduje sporo problemów na etapie weryfikacji zadań.
SM już z urlopu wrócił, ale jemu też przybyło obowiązków z jego podstawowej działki i zapytał, czy bym nie została SM na stałe. Hmm... Jakby tak przybyło mi testerów do pomocy, to byłoby super, a tak...
Dobrze, że od poniedziałku zaczyna u nas pracować dziewczyna z Indii. Ma jakieś doświadczenie, nieźle się z nią rozmawiało na rozmowie kwalifikacyjnej, poprawnie rozwiązała zadania i nie ściemniała, jeśli czegoś nie wiedziała i nie umiała wymyślić. Dobrze rokuje. I będę mieć w końcu koleżankę w pokoju!
Na razie były SM pomaga mi, bo doświadczenie mam niewielkie, więc czasem sugeruje, że można by było coś rozwiązać w taki czy inny sposób. Jest super pomocny, więc żadnej większej wpadki mam nadzieję nie zaliczyć. Ale on moje problemy widzi (np. takie głupie rzeczy, jak niekończenie meetingów w ustalonym czasie), więc zasugerował szkolenie. Ok, pomyślałam, czegoś się dowiem i pewnie mi to pomoże lepiej zorganizować moją pracę.
Myślałam, że szkolenie będzie na miejscu, bo są takie kursy w Sztokholmie, ale szef wybrał inne - ze względu na dobrego prowadzącego: Mike'a Cohn'a. Więc za tydzień lecę do Oslo! <jupi>
poniedziałek, 13 sierpnia 2012
Indyjskie kolejki do kina
Tydzień temu w pracy pojawił się nowy człowiek, P - programista, Szwed, 30-kilku latek. Widać, że ma doświadczenie w pracy i nieźle sobie radzi od pierwszego dnia. Ale ja nie o tym...
Ciekawe jest obserwowanie dyskusji na dowolny temat, zaczynający się od "a w naszym kraju..." między ludźmi pochodzącymi z całkiem innych kultur. Nie pamiętam, od czego rozmowa się zaczęła, ale w pewnym momencie pojawił się temat kin:
N: My w Indiach mamy w kinach osobne kolejki do kas dla pań i dla panów. Dla pań są na ogół krótsze, więc warto chodzić do kina z dziewczyną, żeby to ona kupiła bilety.
P: Ale dlaczego? Przecież to jest jawna dyskryminacja!
S: To nie chodzi o dyskryminację kobiet, tylko o zapewnienie im bezpieczeństwa.
P: Ale to jest dyskryminacja mężczyzn! Dlaczego ja, jako facet, mam stać w tej, nie dość że dłuższej, to jeszcze mniej bezpiecznej kolejce? I co jeśli przyjdę do kina z partnerem? Nie będziemy mogli skorzystać z tej krótszej kolejki, z której mogą korzystać panowie przychodzący ze swoimi dziewczynami.
P prawdopodobnie nie wiedział, że homoseksualne kontakty przestały być w Indiach przestępstwem dopiero kilka lat temu. Zarówno S jak i N pominęli to ostatnie pytanie milczeniem.
P jednak nie dawał za wygraną: Czy naprawdę w Indiach żyją aż tak niecywilizowani ludzie, że trzeba ich prawnie rozdzielać, żeby sobie krzywdy nie zrobili? Ostatnie przypadki takiej jawnej segregacji, o których wiem, miały miejsce w USA, a dotyczyły podziału ze względu na kolor skóry. Myślałem, że już się tak nigdzie nie dzieje. Nic takiego nie ma przecież miejsca w zachodnim świecie! Poza tym, dlaczego niby mężczyźni mają stanowić większe zagrożenie dla kobiet?
Dla mnie odpowiedź była oczywista - bo są silniejsi. I takie "prawo silniejszego" było bardzo dobrze widać, gdy rozdawano darmowe wejściówki na treningi w czasie Euro 2012. W Polsce - w cywilizowanym zachodnim świecie. P stwierdził, że to przecież byli huligani i nie powinnam ich stawiać na równi ze zwykłymi mężczyznami. Mnie się wydaje, że to "normalne", że mężczyźni są silniejsi i że czasami faktycznie byłoby bezpieczniej, gdyby ktoś odseparował od siebie te dwie grupy.
P jako przykład złej separacji podał imigrantów w Szwecji. Wskazywał, że są takie dzielnice, czy osiedla, gdzie dominują imigranci z jednego kraju. Wówczas tworzy się taka bańka - ludzie rozmawiają tylko ze swoimi ziomkami (bo mogą do tego używać swojego języka, a nie obcego), mają swoje sklepy, dominują na placach zabaw... i rośnie kolejne pokolenie wychowywane w Szwecji, ale jakby jednak w innym kraju, ojczyźnie ich rodziców. Żeby temu zapobiec, rząd stara się rozbijać takie enklawy, zmuszać ludzi do nauki języka. Wtedy nie ma takiej bariery, Szwedzi i imigranci nie stają na wrogich stanowiskach, tylko współpracują - bo spotykają się na co dzień, mówią tym samym językiem i odprowadzają dzieci do tego samego przedszkola. Dlatego P uważa, że taka separacja kobiet i mężczyzn może prowadzić do większych problemów w przyszłości.
N i S jednak zgodnie stwierdzili, że na razie spora część społeczeństwa jest na niższym stopniu rozwoju cywilizacyjnego, w związku z tym czasowo trzeba stosować rozwiązania prawne i "mechaniczne". Ale resztę załatwi edukacja i w przyszłości taka przymusowa separacja nie będzie już konieczna. Tylko na to potrzeba czasu.
Jeśli chodzi o równouprawnienie, to w indyjskich autobusach połowa miejsc jest przeznaczona specjalnie dla pań, a połowa dla panów. Miejsca są oznaczone tak samo jak miejsca dla osób starszych czy niepełnosprawnych w naszych autobusach i kierują nimi podobne zasady - usiąść na takim miejscu może każdy, ale powinien ustąpić miejsca osobie, dla której ono jest przeznaczone, jeśli się taka osoba pojawi.
Na pocieszenie N dodał, że takie osobne kolejki to specyfika miejsc o mniejszym bezpieczeństwie. Na przykład w bankach kolejka jest jedna, wspólna, niezależna od płci. A jeśli chodzi o kino, to każdy może kupić bilet na miejsce, które chce, więc Hindusi siedzą wymieszani i na sali kinowej podział na płcie wcale nie obowiązuje. O!
Ciekawe jest obserwowanie dyskusji na dowolny temat, zaczynający się od "a w naszym kraju..." między ludźmi pochodzącymi z całkiem innych kultur. Nie pamiętam, od czego rozmowa się zaczęła, ale w pewnym momencie pojawił się temat kin:
N: My w Indiach mamy w kinach osobne kolejki do kas dla pań i dla panów. Dla pań są na ogół krótsze, więc warto chodzić do kina z dziewczyną, żeby to ona kupiła bilety.
P: Ale dlaczego? Przecież to jest jawna dyskryminacja!
S: To nie chodzi o dyskryminację kobiet, tylko o zapewnienie im bezpieczeństwa.
P: Ale to jest dyskryminacja mężczyzn! Dlaczego ja, jako facet, mam stać w tej, nie dość że dłuższej, to jeszcze mniej bezpiecznej kolejce? I co jeśli przyjdę do kina z partnerem? Nie będziemy mogli skorzystać z tej krótszej kolejki, z której mogą korzystać panowie przychodzący ze swoimi dziewczynami.
P prawdopodobnie nie wiedział, że homoseksualne kontakty przestały być w Indiach przestępstwem dopiero kilka lat temu. Zarówno S jak i N pominęli to ostatnie pytanie milczeniem.
P jednak nie dawał za wygraną: Czy naprawdę w Indiach żyją aż tak niecywilizowani ludzie, że trzeba ich prawnie rozdzielać, żeby sobie krzywdy nie zrobili? Ostatnie przypadki takiej jawnej segregacji, o których wiem, miały miejsce w USA, a dotyczyły podziału ze względu na kolor skóry. Myślałem, że już się tak nigdzie nie dzieje. Nic takiego nie ma przecież miejsca w zachodnim świecie! Poza tym, dlaczego niby mężczyźni mają stanowić większe zagrożenie dla kobiet?
Dla mnie odpowiedź była oczywista - bo są silniejsi. I takie "prawo silniejszego" było bardzo dobrze widać, gdy rozdawano darmowe wejściówki na treningi w czasie Euro 2012. W Polsce - w cywilizowanym zachodnim świecie. P stwierdził, że to przecież byli huligani i nie powinnam ich stawiać na równi ze zwykłymi mężczyznami. Mnie się wydaje, że to "normalne", że mężczyźni są silniejsi i że czasami faktycznie byłoby bezpieczniej, gdyby ktoś odseparował od siebie te dwie grupy.
P jako przykład złej separacji podał imigrantów w Szwecji. Wskazywał, że są takie dzielnice, czy osiedla, gdzie dominują imigranci z jednego kraju. Wówczas tworzy się taka bańka - ludzie rozmawiają tylko ze swoimi ziomkami (bo mogą do tego używać swojego języka, a nie obcego), mają swoje sklepy, dominują na placach zabaw... i rośnie kolejne pokolenie wychowywane w Szwecji, ale jakby jednak w innym kraju, ojczyźnie ich rodziców. Żeby temu zapobiec, rząd stara się rozbijać takie enklawy, zmuszać ludzi do nauki języka. Wtedy nie ma takiej bariery, Szwedzi i imigranci nie stają na wrogich stanowiskach, tylko współpracują - bo spotykają się na co dzień, mówią tym samym językiem i odprowadzają dzieci do tego samego przedszkola. Dlatego P uważa, że taka separacja kobiet i mężczyzn może prowadzić do większych problemów w przyszłości.
N i S jednak zgodnie stwierdzili, że na razie spora część społeczeństwa jest na niższym stopniu rozwoju cywilizacyjnego, w związku z tym czasowo trzeba stosować rozwiązania prawne i "mechaniczne". Ale resztę załatwi edukacja i w przyszłości taka przymusowa separacja nie będzie już konieczna. Tylko na to potrzeba czasu.
Jeśli chodzi o równouprawnienie, to w indyjskich autobusach połowa miejsc jest przeznaczona specjalnie dla pań, a połowa dla panów. Miejsca są oznaczone tak samo jak miejsca dla osób starszych czy niepełnosprawnych w naszych autobusach i kierują nimi podobne zasady - usiąść na takim miejscu może każdy, ale powinien ustąpić miejsca osobie, dla której ono jest przeznaczone, jeśli się taka osoba pojawi.
Na pocieszenie N dodał, że takie osobne kolejki to specyfika miejsc o mniejszym bezpieczeństwie. Na przykład w bankach kolejka jest jedna, wspólna, niezależna od płci. A jeśli chodzi o kino, to każdy może kupić bilet na miejsce, które chce, więc Hindusi siedzą wymieszani i na sali kinowej podział na płcie wcale nie obowiązuje. O!
niedziela, 12 sierpnia 2012
Armé museum
Przed wejściem do budynku, w którym mieści się muzeum wojskowe, jest duży plac, przy którym stoją czołgi i armaty, muzealne eksponaty. Po bokach placu jest kilkanaście miejsc parkingowych, ale większość przestrzeni jest tak pusta, że chce się przez nią przebiec jak najszybciej.
Do odwiedzenia tego muzeum zachęciły mnie reklamy w metrze - informowały o nowej wystawie dotyczącej jedzenia w szwedzkiej armii od XVII wieku do czasów współczesnych. Opis nie brzmi może zachęcająco, ale plakaty były.
Wystawy stałe opisane są jedynie po szwedzku, ale kupując bilet można wziąć przewodnik audio w jednym ze strategicznych języków (poza oczywistościami w stylu angielskiego czy francuskiego, dostępny jest również fiński). Wystawy czasowe opisane są po szwedzku i angielsku (przewodników audio dla nich brak).
Nie wiem, z jakiej okazji - być może chodzi o wakacje - codziennie o godzinie 12:00 jest darmowy przewodnik oprowadzający po jednym z pięter (lata 800 do 1900) muzeum w języku angielski, o 13:00 wersja szwedzka. Kilka minut przed wyznaczoną godziną nadawany jest komunikat, że za chwilę przewodnik zabiera chętnych na zwiedzanie.
Historia zaczyna się na najwyższym, drugim, piętrze muzeum od walk wśród szympansów. Później czasy wikingów, średniowiecze... czasy, które Polacy wspominają jako potop szwedzki, Szwedzi widzą, oczywiście, trochę inaczej. Z tego, co mówił przewodnik, im wcale nie chodziło o nasze polskie ziemie (swojej mieli dosyć, zresztą do teraz Szwecja obejmuje duży teren a ludności ma niezbyt wiele) tylko o Bałtyk (nazywany po szwedzku Östresjön - czyli jeziorem południowym). Szwecja była wtedy krajem biednym, a posiadanie morza wewnątrz kraju, gwarantowało sprawowanie kontroli nad całym transportem, jaki się na nim odbywał, a więc wymierne korzyści.
Jedna z sal poświęcona była karom za dezercję. Poza opisami były też przedstawione scenki (np. taka pokazująca, jak wyglądało łamanie kołem), a jeden z przyrządów można było przetestować samodzielnie - chociaż było wyraźnie napisane, że na własną odpowiedzialności. Karę wykonywano sadzając wojaka na drewnianym koniu naturalnych rozmiarów. Tyle tylko, że koń nie miał siodła, a cały jego korpus stanowił kawałek drewna o trójkątnym przekroju, z jednym wierzchołkiem u góry i dwoma na dole. Ała.
W muzeum jest bardzo dużo scen prezentujących życie żołnierzy i ich rodzin w dawnych czasach - są naprawdę dobrze zrobione, szczególnie stara kobieta dzieląca mięso konia i żołnierze na koniach.
Sama wystawa poświęcona jedzeniu była ciekawa, ale najbardziej zaskoczył mnie jej fragment poświęcony higienie w armii, który pokazano w ramach tej wystawy. Można było zobaczyć polowe umywalki, kartonową przenośną toaletę oraz obejrzeć zdjęcia sprzed kilkudziesięciu lat, przedstawiające wychodzących z kąpieli w jeziorze żołnierzy (każdy biorący kąpiel był odnotowywany na specjalnej liście). Był też fragment edukacyjny - zdjęcie gołego żołnierza (miał
jedynie hełm, karabin i ciężkie buty), którego części ciała były opatrzone informacją jak często należy je myć i dlaczego; np. włosy przynajmniej kilka razy w tygodniu, a nogi codziennie, bo inaczej śmierdzą i może się na nich rozwinąć grzybica.
Jeśli chodzi o jedzenie, to było sporo miejsca poświęconego głównemu szwedzkiemu napojowi - kawie. Można było zobaczyć skrzynki, w których przechowywano kawę i cukier, były termosy, kubki, czajniki do zaparzania kawy (takie fajne, duże - w końcu miały służyć większym niż rodzina grupom ludzi).
Były też zagadki. Beczki z otworami, przez które można było powąchać ich zawartość i próbować zgadnąć, co jest w środku. Mi udało się odgadnąć jedynie kawę. Solone śledzie nie pachniały - jak dla mnie - zupełnie niczym, a olejek arakowy kojarzył mi się z octem. Na każdej beczce znajdowała się odpowiedź - zasłonięta kawałkiem materiału, żeby nie zobaczyć jej przypadkiem. Przy każdej beczce stał też schodek dla dzieci, żeby mogły dosięgnąć otworu w beczce swoimi nosami.
Przy kasie można było wziąć specjalny przewodnik dla dzieci. Ulotka z pytaniami i krótkimi wyjaśnieniami dla młodych zwiedzających, które pomagały ich zainteresować wystawą. Miejsca, której zostały opisane w tej ulotce, były oznaczone specjalnymi figurkami - dodatkową atrakcją dla dzieciaków było więc pewnie szukanie tych figurek na wystawie.
Wstęp do muzeum dla osób do lat 19 jest za darmo; są też specjalne zniżki dla pracowników wojska albo dla osób, które przyjdą w mundurach. Co ciekawe, na bilecie z muzeum wojska można też wejść do znajdującego się naprzeciw muzeum muzyki i teatru. Tylko na to trzeba by mieć dużo czasu - samo przejście przez Armé museum i czytanie tylko tych opisów, które wydawały się być interesujące, zajęło mi 3 godziny; spokojne można by tu było spędzić więcej czasu.
[wejście do muzeum]
Wystawy stałe opisane są jedynie po szwedzku, ale kupując bilet można wziąć przewodnik audio w jednym ze strategicznych języków (poza oczywistościami w stylu angielskiego czy francuskiego, dostępny jest również fiński). Wystawy czasowe opisane są po szwedzku i angielsku (przewodników audio dla nich brak).
Nie wiem, z jakiej okazji - być może chodzi o wakacje - codziennie o godzinie 12:00 jest darmowy przewodnik oprowadzający po jednym z pięter (lata 800 do 1900) muzeum w języku angielski, o 13:00 wersja szwedzka. Kilka minut przed wyznaczoną godziną nadawany jest komunikat, że za chwilę przewodnik zabiera chętnych na zwiedzanie.
Historia zaczyna się na najwyższym, drugim, piętrze muzeum od walk wśród szympansów. Później czasy wikingów, średniowiecze... czasy, które Polacy wspominają jako potop szwedzki, Szwedzi widzą, oczywiście, trochę inaczej. Z tego, co mówił przewodnik, im wcale nie chodziło o nasze polskie ziemie (swojej mieli dosyć, zresztą do teraz Szwecja obejmuje duży teren a ludności ma niezbyt wiele) tylko o Bałtyk (nazywany po szwedzku Östresjön - czyli jeziorem południowym). Szwecja była wtedy krajem biednym, a posiadanie morza wewnątrz kraju, gwarantowało sprawowanie kontroli nad całym transportem, jaki się na nim odbywał, a więc wymierne korzyści.
Jedna z sal poświęcona była karom za dezercję. Poza opisami były też przedstawione scenki (np. taka pokazująca, jak wyglądało łamanie kołem), a jeden z przyrządów można było przetestować samodzielnie - chociaż było wyraźnie napisane, że na własną odpowiedzialności. Karę wykonywano sadzając wojaka na drewnianym koniu naturalnych rozmiarów. Tyle tylko, że koń nie miał siodła, a cały jego korpus stanowił kawałek drewna o trójkątnym przekroju, z jednym wierzchołkiem u góry i dwoma na dole. Ała.
[ostrzeżenie dla chętnych do spróbowania]
W muzeum jest bardzo dużo scen prezentujących życie żołnierzy i ich rodzin w dawnych czasach - są naprawdę dobrze zrobione, szczególnie stara kobieta dzieląca mięso konia i żołnierze na koniach.
[armia Napoleona]
Czasy współczesne (od 1901 roku) przedstawione są na pierwszym piętrze. Tutaj można znaleźć informacje o pierwszej i drugiej wojnie światowej czy zburzeniu muru berlińskiego.
Jednym z pojęć, które poznałam w muzeum, a o którym wcześniej nie słyszałam jest cykeltolkning. Nie udało mi się znaleźć jednego słowa, które by to opisywało po polsku, ale rzeczy dotyczy transportu żołnierzy. Na rowerach (cykel to rower). Za traktorem. W moim przedszkolu były podobne praktyki - gdy wychodziliśmy na spacer poza teren przedszkola, panie wiązały skakanki w jeden długi sznurek, którego musieliśmy się trzymać całą drogą. Podobna jest idea cykeltolkningu. Z przodu jedzie traktor, do którego przyczepiony jest sznur, a żołnierze siedzący na rowerach, trzymają się uchwytów wychodzących z tego sznura. Używano tego podczas drugiej wojny światowej.
[cykeltolkning]
[cykeltolkning]
jedynie hełm, karabin i ciężkie buty), którego części ciała były opatrzone informacją jak często należy je myć i dlaczego; np. włosy przynajmniej kilka razy w tygodniu, a nogi codziennie, bo inaczej śmierdzą i może się na nich rozwinąć grzybica.
Jeśli chodzi o jedzenie, to było sporo miejsca poświęconego głównemu szwedzkiemu napojowi - kawie. Można było zobaczyć skrzynki, w których przechowywano kawę i cukier, były termosy, kubki, czajniki do zaparzania kawy (takie fajne, duże - w końcu miały służyć większym niż rodzina grupom ludzi).
Były też zagadki. Beczki z otworami, przez które można było powąchać ich zawartość i próbować zgadnąć, co jest w środku. Mi udało się odgadnąć jedynie kawę. Solone śledzie nie pachniały - jak dla mnie - zupełnie niczym, a olejek arakowy kojarzył mi się z octem. Na każdej beczce znajdowała się odpowiedź - zasłonięta kawałkiem materiału, żeby nie zobaczyć jej przypadkiem. Przy każdej beczce stał też schodek dla dzieci, żeby mogły dosięgnąć otworu w beczce swoimi nosami.
[zagadkowa beczka]
Przy kasie można było wziąć specjalny przewodnik dla dzieci. Ulotka z pytaniami i krótkimi wyjaśnieniami dla młodych zwiedzających, które pomagały ich zainteresować wystawą. Miejsca, której zostały opisane w tej ulotce, były oznaczone specjalnymi figurkami - dodatkową atrakcją dla dzieciaków było więc pewnie szukanie tych figurek na wystawie.
Wstęp do muzeum dla osób do lat 19 jest za darmo; są też specjalne zniżki dla pracowników wojska albo dla osób, które przyjdą w mundurach. Co ciekawe, na bilecie z muzeum wojska można też wejść do znajdującego się naprzeciw muzeum muzyki i teatru. Tylko na to trzeba by mieć dużo czasu - samo przejście przez Armé museum i czytanie tylko tych opisów, które wydawały się być interesujące, zajęło mi 3 godziny; spokojne można by tu było spędzić więcej czasu.
sobota, 11 sierpnia 2012
O mieszkaniach w Szwecji i małżeństwach w krajach trochę dalszych
Lunch to bardzo dobra pora na poznawanie innych kultur. Ostatnio rozmawialiśmy o mieszkaniach - S mieszka ze znajomymi, którzy mówią w jego języku, a N wynajmuje pokój w mieszkaniu studenckim. Zapytałam, co z M, którego akurat nie było z nami, czy on też jeszcze mieszka w studenckim czy wynajmuje coś ze swoimi znajomymi. W odpowiedzi usłyszałam, że M wynajął niedawno sam całe mieszkanie, ponieważ będzie brał ślub. Zdziwiłam się, bo nigdy nie słyszałam, żeby M chociaż słowem się zająknął o jakiejś dziewczynie. Ale koledzy szybko mi wyjaśnili wszelkie wątpliwości. S i N wiedzą, jak się organizuje małżeństwa w Pakistanie, skąd pochodzi M, bo mieszkają w sąsiednich Indiach i u nich przebiega to mniej więcej tak samo.
Gdy chłopak się usamodzielnia i jego rodzice uważają, że już czas na zakładanie rodziny, pytają syna, czy on też tak uważa. Jeśli tak, to rodzice szukają mu odpowiedniej kandydatki. Chłopaki powiedzieli, że rodzice wysyłają im coś w rodzaju CV z dużą ilością zdjęć, a oni mogą wybierać. Wiadomo, że rodzice będą chcieli dla nich jak najlepiej, więc kandydatki będą sprawdzone. Gdy dziewczyna zostanie wybrana, przyszłą młodą parę czeka jeszcze kilka spotkań (N mówił, że na ogół jest ich 4 lub 5). S porównał całe to "wybieranie żony" do korzystania przez nas, Europejczyków, z portali randkowych.
Nie wiem jak w Pakistanie, ale w Indiach jednym z czynników mających wpływ na wybór żony jest sprawdzenie horoskopów (czy czegoś w tym stylu - ważna jest data urodzenia, układ planet i inne takie rzeczy) młodych ludzi. W tym celu rodzice udają się do wróżbiarzy - moi koledzy, mimo że podśmiewali się trochę z tego pomysłu i mówili, że podejrzewają lekkie naciąganie ludzi przez wróżbiarzy, to jednak nie sprzeciwiają się takiej formie weryfikacji przyszłej kandydatki na żonę.
Ale miało być o mieszkaniach w Szwecji. Więc tak: N wynajmuje pokój w mieszkaniu studenckim, ale nie jest "pierwszym" wynajmującym, tylko odnajmuje go od innej osoby, która na razie tam nie mieszka, ale która oficjalnie zajmuje ten pokój. Problem jest taki, że w mieszkaniach studenckich ilość osób zajmujących pokój jest odgórnie ograniczona (przez wynajmującego, czyli gminę). Tak więc N nie może nigdzie podawać swojego adresu, ponieważ jest on już zajęty przez osobę oficjalnie wynajmującą. A adres jest mu niezbędny do złożenia jakiegoś wniosku w biurze migracyjnym. Zastanawiał się nawet, czy nie może podać adresu naszego biura, ale okazało się, że biuro nie ma swojego numeru lokalu, więc nie może być używane w takim celu (tak przynajmniej wyjaśniał to E - z naszego działu HR). Na szczęście M, który wynajmuje całe niestudenckie mieszkanie, więc może użyczać adresu ilu osobom zechce, zgodził się, żeby N z niego skorzystał :)
piątek, 10 sierpnia 2012
Tęczowe miasto
Rozmowa podczas lunchu:
S: Nie wiecie, co się działo w weekend na Slussen? Podobno jakaś duża impreza była. Koledzy z mieszkania jechali.
N: Tak, to chyba parada z okazji Stockholm Pride :D
O plakatach reklamujących tę imprezę pisałam wcześniej tutaj.
Widać było, że przez cały poprzedni tydzień miasto włączyło się w Stockholm Pride. Na autobusach miejskich powiewały małe, a przed muzeami wielkie tęczowe flagi.
W metrze i na ulicy można było spotkać ludzi z tęczowymi bransoletkami na rękach lub przyczepionymi do pasków spodni.
Był na imprezie również polski akcent - jednym z zaproszonych gości była Anna Grodzka, reklamowana tutaj jako pierwsza transseksualna posłanka.
S: Nie wiecie, co się działo w weekend na Slussen? Podobno jakaś duża impreza była. Koledzy z mieszkania jechali.
N: Tak, to chyba parada z okazji Stockholm Pride :D
O plakatach reklamujących tę imprezę pisałam wcześniej tutaj.
Widać było, że przez cały poprzedni tydzień miasto włączyło się w Stockholm Pride. Na autobusach miejskich powiewały małe, a przed muzeami wielkie tęczowe flagi.
W metrze i na ulicy można było spotkać ludzi z tęczowymi bransoletkami na rękach lub przyczepionymi do pasków spodni.
Był na imprezie również polski akcent - jednym z zaproszonych gości była Anna Grodzka, reklamowana tutaj jako pierwsza transseksualna posłanka.
czwartek, 2 sierpnia 2012
Dookoła Szwecji: Mora - Stockholm
Kilkanaście kilometrów na południe od Mora znajduje się wieś Nusnäs, w której produkowany jest jeden z bardziej znanych symboli Szwecji - dalahäst.
Czerwone koniki produkowane są ręcznie w dwóch zakładach, które mieszczą się w Nusnäs na tej samej ulicy, w sąsiednich budynkach.
My odwiedziliśmy ten, który zobaczyliśmy jako pierwszy. Przed budynkiem było wiele wolnych miejsc parkingowych, a na parkingu stały duże malowane figurki konia i koguta, na które wdrapywali się mali goście.
W warsztacie zorganizowane jest małe muzeum, w którym prezentowana jest historia koników - od zabawek ubogich dzieci aż po symbol Szwecji prezentowany na wystawie w Nowym Yorku na początku XX wieku (z tego czasu zachowała się m.in. pocztówka wysłana z USA do Szwecji). Można tam również oglądać, jak powstają figurki koni - jest kilka stanowisk pracy, na każdym odbywa się inny etap obróbki drewna, do każdego można podejść i sobie popatrzeć.
Przed warsztatem na stołach wystawione są małe, proste figurki koni oraz farby, więc odwiedzające to miejsce dzieci mogą spróbować pomalować konie według własnego pomysłu.
W drugim budynku mieści się sklep z dalahästami w różnych rozmiarach i wersjach kolorystycznych, gadżetami z wizerunkiem konia oraz innymi szwedzkimi pamiątkami - m.in. z motywem łosia. Na środku sklepu przy stoliku siedzi pani i maluje ręcznie wzory na konikach.
Największym dla nas zaskoczeniem było to, że za wejście do warsztatu nie trzeba było płacić. Wszystko można było zobaczyć zupełnie za darmo!
Po wizycie w Nusnäs pojechaliśmy prosto do domu. Po drodze, przy drodze E4 zobaczyliśmy ciekawy budynek - Dragon Gate, czyli Chiny w Szwecji. Ciekawa odmiana, biorąc pod uwagę, że większość szwedzkich domów jest obita deskami i pomalowana na ciemnoczerwony kolor.
Dragon Gate to centrum turystyczne i kulturalne. Można zatrzymać się na nocleg w hotelu lub obejrzeć w muzeum terakotową armię.
Nasz samochód bardzo pozytywnie nas zaskoczył - do tej pory średnie spalanie mieliśmy na poziomie 9.6, a po tych wakacjach spadło do 7.4!
[Dalahäst]
Czerwone koniki produkowane są ręcznie w dwóch zakładach, które mieszczą się w Nusnäs na tej samej ulicy, w sąsiednich budynkach.
My odwiedziliśmy ten, który zobaczyliśmy jako pierwszy. Przed budynkiem było wiele wolnych miejsc parkingowych, a na parkingu stały duże malowane figurki konia i koguta, na które wdrapywali się mali goście.
W warsztacie zorganizowane jest małe muzeum, w którym prezentowana jest historia koników - od zabawek ubogich dzieci aż po symbol Szwecji prezentowany na wystawie w Nowym Yorku na początku XX wieku (z tego czasu zachowała się m.in. pocztówka wysłana z USA do Szwecji). Można tam również oglądać, jak powstają figurki koni - jest kilka stanowisk pracy, na każdym odbywa się inny etap obróbki drewna, do każdego można podejść i sobie popatrzeć.
Przed warsztatem na stołach wystawione są małe, proste figurki koni oraz farby, więc odwiedzające to miejsce dzieci mogą spróbować pomalować konie według własnego pomysłu.
W drugim budynku mieści się sklep z dalahästami w różnych rozmiarach i wersjach kolorystycznych, gadżetami z wizerunkiem konia oraz innymi szwedzkimi pamiątkami - m.in. z motywem łosia. Na środku sklepu przy stoliku siedzi pani i maluje ręcznie wzory na konikach.
Największym dla nas zaskoczeniem było to, że za wejście do warsztatu nie trzeba było płacić. Wszystko można było zobaczyć zupełnie za darmo!
Po wizycie w Nusnäs pojechaliśmy prosto do domu. Po drodze, przy drodze E4 zobaczyliśmy ciekawy budynek - Dragon Gate, czyli Chiny w Szwecji. Ciekawa odmiana, biorąc pod uwagę, że większość szwedzkich domów jest obita deskami i pomalowana na ciemnoczerwony kolor.
[Dragon Gate]
[Dragon Gate]
Dragon Gate to centrum turystyczne i kulturalne. Można zatrzymać się na nocleg w hotelu lub obejrzeć w muzeum terakotową armię.
Nasz samochód bardzo pozytywnie nas zaskoczył - do tej pory średnie spalanie mieliśmy na poziomie 9.6, a po tych wakacjach spadło do 7.4!
środa, 1 sierpnia 2012
Dookoła Szwecji: Jokkmokk - Mora
Trasa wakacji była planowana pod kątem atrakcji. Jakoś tak odległości umknęły naszej uwadze. I tego dnia, przy jeździe z Jokkmokk do Mory, było to wyraźnie widać. Do przejechania mieliśmy ponad 900 km. Nawigacja podawała orientacyjny czas przejazdu jako 14 godzin, ale wydawało się nam, że możemy to zrobić w ciągu 12 godzin. Problem by był, gdybyśmy się przeliczyli, bo według naszego planu mieliśmy zjawić się w hotelu niedługo przed zamknięciem recepcji (chyba żaden z hoteli odwiedzonych przez nas w czasie wakacji nie miał 24h recepcji).
Droga, którą jechaliśmy nazywa się Inlandsvägen (E45), co w wolnym tłumaczeniu oznacza drogę przechodzącą przez środek kraju. Zaczyna się w Göteborgu i ciągnie prawie 1700 km na północ. Przecinają ją tory kolejowe Inlandsbana (kolej śródkrajowa).
Sieć dróg w Szwecji przypomina drabinę: droga E4 ciągnie się wzdłuż wybrzeża Szwecji, droga E45 przez środek kraju, a pomiędzy kilka głównych dróg łączących te dwie najważniejsze.
W Dalarna drogi są czerwone - przynajmniej większość tych, którymi jechaliśmy miała czerwoną nawierzchnię.
W drodze do Mory przejeżdżaliśmy przez miejscowość Orsa, której reklamy zaczęły się pojawiać w sztokholmskim metrze jeszcze przed wakacjami. Fakt, że reklamowało się to niedźwiedziem i chłopakiem w skórzanym fartuchu grającym na czymś w rodzaju kontrabasu, ale jakoś tak spodziewaliśmy się "czegoś", a zobaczyliśmy zwykłą wieś na jeziorem.
W Orsa jest Park Niedźwiedzi, którego nie odwiedziliśmy ze względu na brak czasu. Podobno ciekawe miejsce, o ile tylko nie odwiedza się go zimą, gdy główne atrakcje zapadają w sen zimowy.
Mora wywarła na nas bardzo pozytywne wrażenie. Ładne tradycyjne domy, zadbane ulice i skwery. Mora ma ważne miejsce w historii Szwecji - w 1520 roku Gustaw Waza próbował zorganizować tutaj rebelię przeciwko Duńczykom. Mieszkańcy nie byli chętni do bitwy, więc Gustaw zaczął uciekać w stronę Norwegii (w czasie, gdy przebywał w Mora, ukrywał się w piwnicy jednego z domów - na tym miejscu znajduje się obecnie jego pomnik), ale ci szybko zmienili zdanie i dwóch mieszkańców wyruszyło za Gustawem, żeby przekazać mu tę informację. Dogonili go tuż przed norweską granicą, a później u boku Gustawa walczyli z Duńczykami. Dzięki temu Szwecja uzyskała niepodległość, a Gustaw Waza został wybrany jej królem.
Na pamiątkę pościgu mieszkańców Mora za Gustawem, organizowany jest co roku bieg narciarski Vasaloppet.
Droga, którą jechaliśmy nazywa się Inlandsvägen (E45), co w wolnym tłumaczeniu oznacza drogę przechodzącą przez środek kraju. Zaczyna się w Göteborgu i ciągnie prawie 1700 km na północ. Przecinają ją tory kolejowe Inlandsbana (kolej śródkrajowa).
[Inlandsvägen]
Sieć dróg w Szwecji przypomina drabinę: droga E4 ciągnie się wzdłuż wybrzeża Szwecji, droga E45 przez środek kraju, a pomiędzy kilka głównych dróg łączących te dwie najważniejsze.
W Dalarna drogi są czerwone - przynajmniej większość tych, którymi jechaliśmy miała czerwoną nawierzchnię.
[Inlandsvägen w Dalarna]
[Inlandsvägen w Dalarna]
W drodze do Mory przejeżdżaliśmy przez miejscowość Orsa, której reklamy zaczęły się pojawiać w sztokholmskim metrze jeszcze przed wakacjami. Fakt, że reklamowało się to niedźwiedziem i chłopakiem w skórzanym fartuchu grającym na czymś w rodzaju kontrabasu, ale jakoś tak spodziewaliśmy się "czegoś", a zobaczyliśmy zwykłą wieś na jeziorem.
W Orsa jest Park Niedźwiedzi, którego nie odwiedziliśmy ze względu na brak czasu. Podobno ciekawe miejsce, o ile tylko nie odwiedza się go zimą, gdy główne atrakcje zapadają w sen zimowy.
Mora wywarła na nas bardzo pozytywne wrażenie. Ładne tradycyjne domy, zadbane ulice i skwery. Mora ma ważne miejsce w historii Szwecji - w 1520 roku Gustaw Waza próbował zorganizować tutaj rebelię przeciwko Duńczykom. Mieszkańcy nie byli chętni do bitwy, więc Gustaw zaczął uciekać w stronę Norwegii (w czasie, gdy przebywał w Mora, ukrywał się w piwnicy jednego z domów - na tym miejscu znajduje się obecnie jego pomnik), ale ci szybko zmienili zdanie i dwóch mieszkańców wyruszyło za Gustawem, żeby przekazać mu tę informację. Dogonili go tuż przed norweską granicą, a później u boku Gustawa walczyli z Duńczykami. Dzięki temu Szwecja uzyskała niepodległość, a Gustaw Waza został wybrany jej królem.
Na pamiątkę pościgu mieszkańców Mora za Gustawem, organizowany jest co roku bieg narciarski Vasaloppet.
wtorek, 31 lipca 2012
Dookoła Szwecji: Kiruna - Jokkmokk
Przed wyjazdem z Kiruny pojechaliśmy obejrzeć miejscowy drewniany kościół z początku XX wieku. Kształ inspirowany był m.in. lapońskim domem/namiotem (kåta) i norweskim kościołem klepkowym (świątynię Wang w Karpaczu ktoś kojarzy?).
Z Kiruny pojechaliśmy na spotkanie z reniferami do lapońskiego muzeum w Jukkasjärvi. Chyba pierwszy raz w życiu dojechaliśmy do końca drogi - przez całą miejscowość jedzie się normalną drogą asfaltową, na której końcu jest parking, a za nim płot. Nie da się dalej pojechać - jakby to był koniec świata ;-)
Muzeum jest bardzo małe, a rzeczy oferowane w sklepie z pamiątkami są bardzo drogie (zauważalnie droższe niż np. podobne rzeczy w Wiosce Św. Mikołaja w Rovaniemi; w obu można było kupić gadżety związane z Laponią). Niestety spóźniliśmy się na wycieczkę z przewodnikiem, a samemu trochę strach był podchodzić do reniferów (do zagrody weszłam, ale jak zwierzaki zaczęły wąchać, brzuchy im się zaczęły szybko ruszać i generalnie nie wyglądały na zadowolone, to stamtąd prawie wybiegłam). Trudno również samemu nauczyć się rzucać lassem - z instruktorem byłoby zdecydowanie łatwiej.
Na trasie, w okolicy tamy w miejscowości Porjus, spotkaliśmy parę dzikich reniferów. Nie zważając na przepaść, spokojnie pasły się po tej mniej bezpiecznej stronie barierki.
Naszym celem był Jokkmokk - ośrodek kultury Samów (mieszkańców Laponii) - miejscowość znana przede wszystkim ze swojego dorocznego targu. Targ odbywa się zimą już od ponad 400 lat i towarzyszą mu imprezy kulturalne Samów.
Miejscowość jest nieduża - ma niecałe 3000 mieszkańców - i skupiona wokół jednej głównej ulicy. Nie spodziewaliśmy się po niej wiele, ale nie wiedzieliśmy, że nie będzie tam tak zupełnie nic (nie licząc targu, składającego się z kilku stoisk, na którym sprzedawano głównie ubrania, oraz budki z tajskim jedzeniem). Głównym ośrodkiem kultury jest muzeum, którego nie odwiedziliśmy. Za to skorzystaliśmy ze Slow Foodowej restauracji, która się przy muzeum znajdowała. O dziwo ceny w niej były takie jak w innych restauracjach, a spodziewaliśmy się (po tym logo "Slow Food") cen przynajmniej o połowę wyższych niż standardowe. W takim miejscu wybór obiadu był oczywistością - renifer!
Na nocleg wybraliśmy hotel nad jeziorem, więc komary bzyczały nam całą noc, a rano mieliśmy sporo bąbli. Ale przynajmniej nie raziło nas w nocy słońce - zestaw żaluzje + grube zasłony to dobry przyjaciel na każdy dzień polarny!
W hotelowej restauracji pełno było wypchanych zwierząt - były ptaki, niedźwiedź, skóry reniferów. Idealne miejsce dla myśliwych. Dla miłośników zwierząt (tych żywych) niekoniecznie.
[dzwonnica]
[bok kościoła]
[widok z przodu]
[wnętrze kościoła]
[wnętrze kościoła]
Z Kiruny pojechaliśmy na spotkanie z reniferami do lapońskiego muzeum w Jukkasjärvi. Chyba pierwszy raz w życiu dojechaliśmy do końca drogi - przez całą miejscowość jedzie się normalną drogą asfaltową, na której końcu jest parking, a za nim płot. Nie da się dalej pojechać - jakby to był koniec świata ;-)
Muzeum jest bardzo małe, a rzeczy oferowane w sklepie z pamiątkami są bardzo drogie (zauważalnie droższe niż np. podobne rzeczy w Wiosce Św. Mikołaja w Rovaniemi; w obu można było kupić gadżety związane z Laponią). Niestety spóźniliśmy się na wycieczkę z przewodnikiem, a samemu trochę strach był podchodzić do reniferów (do zagrody weszłam, ale jak zwierzaki zaczęły wąchać, brzuchy im się zaczęły szybko ruszać i generalnie nie wyglądały na zadowolone, to stamtąd prawie wybiegłam). Trudno również samemu nauczyć się rzucać lassem - z instruktorem byłoby zdecydowanie łatwiej.
[renifery w zagrodzie]
[renifery pod dachem]
Na trasie, w okolicy tamy w miejscowości Porjus, spotkaliśmy parę dzikich reniferów. Nie zważając na przepaść, spokojnie pasły się po tej mniej bezpiecznej stronie barierki.
[dziki renifer w okolicy Porjus]
Naszym celem był Jokkmokk - ośrodek kultury Samów (mieszkańców Laponii) - miejscowość znana przede wszystkim ze swojego dorocznego targu. Targ odbywa się zimą już od ponad 400 lat i towarzyszą mu imprezy kulturalne Samów.
Miejscowość jest nieduża - ma niecałe 3000 mieszkańców - i skupiona wokół jednej głównej ulicy. Nie spodziewaliśmy się po niej wiele, ale nie wiedzieliśmy, że nie będzie tam tak zupełnie nic (nie licząc targu, składającego się z kilku stoisk, na którym sprzedawano głównie ubrania, oraz budki z tajskim jedzeniem). Głównym ośrodkiem kultury jest muzeum, którego nie odwiedziliśmy. Za to skorzystaliśmy ze Slow Foodowej restauracji, która się przy muzeum znajdowała. O dziwo ceny w niej były takie jak w innych restauracjach, a spodziewaliśmy się (po tym logo "Slow Food") cen przynajmniej o połowę wyższych niż standardowe. W takim miejscu wybór obiadu był oczywistością - renifer!
Na nocleg wybraliśmy hotel nad jeziorem, więc komary bzyczały nam całą noc, a rano mieliśmy sporo bąbli. Ale przynajmniej nie raziło nas w nocy słońce - zestaw żaluzje + grube zasłony to dobry przyjaciel na każdy dzień polarny!
W hotelowej restauracji pełno było wypchanych zwierząt - były ptaki, niedźwiedź, skóry reniferów. Idealne miejsce dla myśliwych. Dla miłośników zwierząt (tych żywych) niekoniecznie.
poniedziałek, 30 lipca 2012
Dookoła Szwecji: Kiruna - Narvik - Kiruna
Na dworcu w Kirunie są automaty, w których można kupić bilet lub odebrać bilet zarezerwowany wcześniej przez internet. Na każdym jest imię i nazwisko właściciela, trzeba mieć więc ze sobą dowód tożsamości. Nikt tego jednak nie sprawdzał.
Gdy czekaliśmy na pociąg, pogoda była "północna", czyli świeciło słońce i było poniżej 15 stopni. Turyści ubrani w kurtki lub polary, ale była też jedna rodzina - najwyraźniej miejscowa - w której dorośli i dzieciaki chodzili w klapkach, szortach i podkoszulkach.
Nie wiedzieliśmy, jaki jest rozkład miejsc w pociągu. Bardzo chcieliśmy siedzieć z prawej strony - tak polecały przewodniki, bo podobno widoki są lepsze - ale nie wiedzieliśmy, jakie numery miejsc powinny nas interesować. Wzięliśmy więc jakieś losowe miejsca obok siebie. W pociągu okazało się, że mamy wagon bezprzedziałowy i nie dość, że siedzimy po lewej stronie to jeszcze tyłem do kierunku jazdy.
Pociąg był dalekobieżny, poza zwykłymi wagonami bez przedziałów były też takie z miejscami do spania oraz bar, z którego korzystało dużo osób (kupując głównie kawę, ale zdarzył się też ktoś z miską, za którą ciągnął się zapach chińskiej zupki).
Wygodne fotele - dość szerokie i głębokie - z odpowiednio dużą przestrzenią na nogi, składanymi stolikami, uchwytami na kubki i gniazdkami elektrycznymi (między naszymi fotelami były takie 2). Na oknach rolety - ściągane od góry, więc nawet jeśli się zasłaniało przed słońcem, to nadal można było podziwiać krajobraz. Przy wejściach do wagonu oraz na środku były półki na większy bagaż; poza nimi były standardowe półki nad siedzeniami, ciągnące się wzdłuż wagonu.
Najwięcej pasażerów opuściło pociąg w Abisko i okolicy (jeszcze po szwedzkiej stronie) - poza tym, że są tam trasy narciarskie przyciągające ludzi zimą, to zaczynają się tam również piesze szlaki. Dzięki temu zwolniło się sporo miejsc po pożądanej prawej stronie.
Krajobraz był przepiękny - szczególnie po przejechaniu norweskiej granicy. Dużo skalistych gór, lasów niewiele, a jeśli już to z niewysokimi drzewami. Z pociągu widać było, że w niektórych miejscach wciąż leży śnieg, ale nie było go dużo.
Po powrocie do Kiruny szukaliśmy czegoś do zjedzenia kolację. Niestety większość restauracji jest otwarta albo do 13:00 (tak, to nie jest pomyłka) albo do 18:00. A w restauracji na naszym campingu trzeba wcześniej zarezerwować stolik (to działa bardziej jak stołówka, bo nie ma też wyboru dań - jest rozpisane menu na cały tydzień). Udało nam się jednak znaleźć centrum handlowe ze sklepami otwartymi aż do 22:00!
Gdy czekaliśmy na pociąg, pogoda była "północna", czyli świeciło słońce i było poniżej 15 stopni. Turyści ubrani w kurtki lub polary, ale była też jedna rodzina - najwyraźniej miejscowa - w której dorośli i dzieciaki chodzili w klapkach, szortach i podkoszulkach.
Nie wiedzieliśmy, jaki jest rozkład miejsc w pociągu. Bardzo chcieliśmy siedzieć z prawej strony - tak polecały przewodniki, bo podobno widoki są lepsze - ale nie wiedzieliśmy, jakie numery miejsc powinny nas interesować. Wzięliśmy więc jakieś losowe miejsca obok siebie. W pociągu okazało się, że mamy wagon bezprzedziałowy i nie dość, że siedzimy po lewej stronie to jeszcze tyłem do kierunku jazdy.
Pociąg był dalekobieżny, poza zwykłymi wagonami bez przedziałów były też takie z miejscami do spania oraz bar, z którego korzystało dużo osób (kupując głównie kawę, ale zdarzył się też ktoś z miską, za którą ciągnął się zapach chińskiej zupki).
Wygodne fotele - dość szerokie i głębokie - z odpowiednio dużą przestrzenią na nogi, składanymi stolikami, uchwytami na kubki i gniazdkami elektrycznymi (między naszymi fotelami były takie 2). Na oknach rolety - ściągane od góry, więc nawet jeśli się zasłaniało przed słońcem, to nadal można było podziwiać krajobraz. Przy wejściach do wagonu oraz na środku były półki na większy bagaż; poza nimi były standardowe półki nad siedzeniami, ciągnące się wzdłuż wagonu.
Najwięcej pasażerów opuściło pociąg w Abisko i okolicy (jeszcze po szwedzkiej stronie) - poza tym, że są tam trasy narciarskie przyciągające ludzi zimą, to zaczynają się tam również piesze szlaki. Dzięki temu zwolniło się sporo miejsc po pożądanej prawej stronie.
Krajobraz był przepiękny - szczególnie po przejechaniu norweskiej granicy. Dużo skalistych gór, lasów niewiele, a jeśli już to z niewysokimi drzewami. Z pociągu widać było, że w niektórych miejscach wciąż leży śnieg, ale nie było go dużo.
[widok po lewej stronie pociągu]
[widok po prawej stronie pociągu]
Gdy zbliżaliśmy się do Narwiku, pociąg, który do tej pory jechał głównie doliną, zaczął się wspinać na górę. Wtedy można było przykleić się do szyby po prawej stronie pociągu - co zrobili praktycznie wszyscy pasażerowie - patrzeć i podziwiać... i nagrywać ;-)
[widok po prawej stronie pociągu]
[wciąż po prawej stronie pociągu]
Większość prób nakręcenia filmu kończyła się na ciemnym tunelu. Tunele były zbite z desek i miałam wrażenie, że służą jedynie do psucia widoku. Znajoma uświadomiła mi jednak, do czego te tunele służą. Zimą.
[ta sama trasa zimą]
Narvik wygląd na nieduże miasto, w którym nie ma co robić. Jest jakieś muzeum, gdzieś poza centrum jest port...
[Narvik]
[Narvik]
[bliżej na biegu niż do Warszawy]
Nie przepuściliśmy okazji zjedzenia ryby nad morzem... no, nie do końca ryby ;-) Obiad zjedliśmy w barze obok sklepu rybnego. Poza halibutem zamówiliśmy również wieloryba! Niby wiadomo, że to ssak, ale jednak trochę dziwnie widzieć takie brązowe mięso z czegoś, co wcześniej pływało w morzu, z rybami.
[halibut]
[wieloryb]
Ceny - w porównaniu do tych ze Sztokholmu - nie są znacząco wyższe. Jednostkowo jest kilka procent drożej, poza tym korona norweska jest warta ok. 1,2 korony szwedzkiej, ale nie są to kilkukrotne przebicia, jakich się spodziewaliśmy.
W barze była informacja, że przyjmowane są tylko norweskie karty kredytowe, więc wypłaciliśmy gotówkę z bankomatu. Ale już w sklepie spożywczym zapytaliśmy o możliwość płatności szwedzką kartą i sprzedawca nam powiedział, że oczywiście można nimi płacić, bo to przecież też z Unii Nordyckiej.
Po obiedzie wróciliśmy na dworzec, skąd miał odjeżdżać nasz powrotny autobus. Czekając na niego, zobaczyliśmy, że na sąsiedniej górze jest kolejka linowa. Szkoda, że nie wiedzieliśmy o niej wcześniej, pewnie byśmy pojechali zobaczyć, co stamtąd widać.
[okolice stacji kolejowe]
Do Kiruny wracaliśmy autobusem (myśleliśmy, że wybranie opcji "SJ" w automacie oznacza jedynie pociągi), ale ta podróż też okazała się ciekawa. Minęliśmy np. parking, który był oznaczony jako miejsce bitwy o Narwik. Autobus jedzie cały czas doliną, więc widoki były trochę inne niż te z pociągu, ponadto przejeżdżaliśmy przez centra turystycznych miejscowości (w jednej z nich była kumulacja wszystkich atrakcji na małym terenie - krótki wyciąg, wzdłuż którego stały domki campingowe, niewielka górka do zjeżdżania, a na jej szczycie restauracja, sklep i przystanek autobusowy).
[droga z Narviku do Kiruny, Norwegia]
[droga z Narviku do Kiruny, Norwegia]
Subskrybuj:
Posty (Atom)