O., nasz nowy szef, chciał się z nami zintegrować i zaprosił nas do swojego letniego domu na Fogdö, wyspie na północ od Sztokholmu. Szef przyjeżdża do naszego biura tylko raz w tygodniu i załatwia też wtedy wszystkie spotkania z zarządem, więc nie ma za dużo czasu, żeby sobie z nami ot tak pogadać.
Szef mieszka w Uppsali, więc umówiliśmy się na spotkanie na miejscu, w jego domu. Ze Sztokholmu pojechaliśmy dwoma samochodami - jednym ja z Chińczykami a pozostali z D., naszym grafikiem, jego samochodem. Dawno nie prowadziłam, ale poszło gładko, chociaż jechaliśmy dość wolno - tak wolno, że wszyscy inni nas wyprzedzali.
Nigdy wcześniej nie byłam w domku letniskowym (w sumie to taki domek całoroczny, bo miał ogrzewanie; po szwedzku nazywa się
stuga), a teraz miałam okazję zobaczyć nawet dwa, bo szef pożyczył również domek sąsiadów, żebyśmy wszyscy mieli gdzie spać.
[Nad morzem]
Dom ma duży pokój dzienny z aneksem kuchennym i dużymi oknami (jedno wychodzi na taras i zajmuje pół ściany, a drugie na bocznej ścianie sięga od podłogi aż po sufit). Z tarasu widać Bałtyk. W salonie jest zarówno duży stół, jak i kanapa, telewizor i kominek. Poza tym sypialnie są bardzo małe, z łóżkami piętrowymi, a poza łóżkiem jest może metr przestrzeni, na który znajduje się nieduża szafa albo stolik. Szef ma jeszcze mały domek dla gości - taka 1-pokojowa kabina z dwoma łóżkami piętrowymi. Dobry pomysł - wszystko skupia się w części dziennej, a na nocleg jest przeznaczone tylko niezbędne minimum.
Domy nie są ogrodzone - nie ma ani płotów, ani żywopłotu czy drzew rosnących na linii działki. Nasze spożywcze zakupy całą noc spędziły na ławce przed domem, ale nikt się nimi nie zainteresował (nawet dzikie zwierzęta). Droga dojazdowa jest nieutwardzona i nie ma oświetlenia przy drodze - domki letniskowe są na końcu leśnej drogi - więc w nocy jest naprawdę ciemno! Jednego kolegę musiałam odprowadzić do sąsiedniej stugi, w której miał spać, bo mimo że miał latarkę w telefonie, to bał się sam przebywać poza domem.
[Nasza stuga, ciemność i księżyc]
Wnętrza domu szefa były urządzone w kolorach białym i niebieskim. Nie tylko ściany, kanapa czy dywan, ale nawet talerze, kubki i ręczniki.
Przyjemnie się siedzało przy kominku, obserwując przez okno ulewę.
Szef okazał się całkiem sympatycznym i troskliwym człowiekiem. Miło było poznać jego ludzką stronę - robił nam kawę, gotował zupę i smażył hambugery. Nie wydawał poleceń i nie oczekiwał wyjaśnień.
W ramach wieczornej integracji siedzieliśmy i gadaliśmy prawie do 3 rano (następnego dnia kolega, który wracał ze mną samochodem pytał, czy na pewno mogę prowadzić, bo wyglądam na bardzo zmęczoną; ten sam kolega kiedyś w biurze, gdy pytałam, czy możemy włączyć klimatyzację, stwierdził, że jemu nie jest gorąco, bo jest chudy... 'w przeciwieństwie do mnie' - ta końcówka taka niedopowiedziana była, ale jasna ;-)). Generalnie: było sympatycznie.
Szef pytał, jak się nam pracuje, czego byśmy oczekiwali, co by nas zmotywowało, co nam przeszkadza w pracy... ale pytał też o komunikację i o to, jak go odbieramy. Ja już nawet go polubiłam, więc nie miałam problemu, żeby mu grzecznie, ale wprost powiedzieć, że często ma niemiły "władczy" ton, gdy odpisuje na wiadomości na Skype'ie i nie daje miejsca na dyskusję. Okazało się, że to mu tak jakoś samo wychodzi, ale jak najbardziej zawsze można z nim porozmawiać i przedstawić swoją opinię. Dobrze wiedzieć :-)
Oczywiście na większość pytań szefa koledzy odpowiadali, że jest super i że nie mają żadnych problemów. Ale czasem jak ja wyskakiwałam z listą rzeczy, które mi przeszkadzają, to sami się dołączali, że faktycznie jest tak, jak mówię.
Kiedyś, jak O. przejmował nasz zespół od M., to powiedział mi, że słyszał, że czasem się zachowuję bardzo po polsku. Tak jakbym miała dwie natury. Nie wiedziałam, o co mu chodzi. Nie wiedziałam nawet, czy to coś pozytywnego czy negatywnego. Teraz była okazja, żeby go zapytać. I dowiedziałam się, że ta polskość, to potok słów - czasem gadam tak dużo, że nie daję mu dojść do głosu, nie ma szansy się zapytać o szczegóły czy udzielić odpowiedzi. Jest na to jakieś szwedzkie określenie, ale zapomniałam, jakie.
Jak się tak zastanowię, to czasami faktycznie gadam bez końca. Rzadko, ale na ogół wtedy jak się nazbiera rzeczy, które mnie frustrują. Nie chodzę do szefa z każdą pierdołą (zwłaszcza, że go nie ma w biurze na co dzień), ale te rzeczy się kumulują i w pewnym momencie, gdy pojawia się coś, co mi bardzo utrudnia pracę, to idę do szefa albo do kadrowego i mówię, co się dzieje i że potrzebuję ich pomocy. Nigdy się nie zastanawiałam, jak to wygląda z ich perspektywy.
To interesujące, dowiedzieć się, jak się jest postrzeganym przez innych.