wtorek, 10 grudnia 2013

Lodowisko na Kungsträdgården

W niedzielę pojechałam do centrum, żeby wypróbować moje nowe łyżwy na lodowisku na Kungsträdgården.

Lodowisko mnie zaskoczyło, bo można na nim jeździć za darmo! Ponadto za darmo można wypożyczyć na miejscu kask - kaski są obowiązkowe dla dzieci i rekomendowane dorosłym. Płatne jest jedynie wypożyczenie łyżew (60 SEK za godzinę) oraz ostrzenie łyżew (60 SEK).

Mimo że darmowe, lodowisko ma normalną obsługę - o pełnych godzinach jeździ maszyna wyrównująca lód, są kryte szatnie (w kształcie stożkowych domków), ławki, toaleta.

Wokół lodowiska są rozwieszone lampki, lecą z głośników świąteczne piosenki. Obok są też karuzele i kilka budek z jedzeniem. I jeszcze duża choinka. Wszystko razem tworzy przyjemną atmosferę.




poniedziałek, 9 grudnia 2013

Mikołajki

Musiałam w piątek wyjść wcześniej z pracy, bo Mikołaj w tym roku "przyniósł" mi łyżwy, więc trzeba było wybrać w sklepie odpowiedni rozmiar. Wybiegając z biura rzuciłam radośnie w kierunku Ch., że już muszę lecieć, bo do mnie przyszedł Mikołaj. Na co Ch. odpowiedział niemalże jak echo - do mnie przyszedł Mikołaj. Więc go poprawiłam, że nie do niego, tylko do mnie!
Dwa zdania później sytuacja się wyjaśniła. Do Węgrów również przychodzi Mikołaj 6 grudnia i nocą zostawia im w butach prezenty - całkiem tak jak w Polsce! Zarówno ja jak i Ch. byliśmy zaskoczeni, bo każdy z nas wizytę Mikołaja na początku grudnia traktował jako swoją narodową tradycję.

Przy okazji zapytałam, kto przynosi gwiazdkowe prezenty Węgrom. I okazało się, że w rodzinie Ch. przynosił je mały Jezus, co jest o tyle dziwne, że jego rodzina nie jest wierząca. W Polsce miałby trochę więcej opcji do wyboru - poza Dzieciątkiem jest przecież jeszcze Mikołaj i Gwiazdor.

A, byłabym zapomniała, oto łyżwy (z miękkim językiem i wyprofilowanymi kostkami - wygodne tak, jak moje noszone niemalże codziennie buty trekkingowe):

[Łyżwy w za dużych osłonkach]

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Odsiecz wiedeńska

Z kolegą Ch., Węgrem, rozmawialiśmy o etymologii jakichś słów i on twierdził, że w węgierskim słowa takie jak koń czy namiot pochodzą z czasów, gdy Węgry były pod panowaniem Turków. 

Jak na Polkę przystało skorzystałam z okazji i przypomniałam o naszym wielkim zwycięstwie pod Wiedniem, gdy w XVII wieku powstrzymaliśmy inwazję islamu na Europę -  każdy powinien znać mit o Polsce jako przedmurzu chrześcijaństwa!
No więc opowiadam i się najwyraźniej za bardzo ekscytuję, bo w pewnym momencie Ch. zaczyna się śmiać i przerywa mi pytaniem - "A czy ktoś oprócz was, Polaków, o tym słyszał?". 
Zaskoczył mnie. Nie wiedziałam, co powiedzieć, ale wydawało mi się oczywiste, że przecież o takim ważnym wydarzeniu, wszyscy powinni się uczyć! 
A tu takie rozczarowanie. To tylko nas, w polskie szkole, karmiono przez lata nauki języka polskiego i historii, mitem naszej wyjątkowej pozycji w historii Europy. Niby człowiek powinien sobie z tego zdawać sprawę, ale jakoś tak przykro mi się zrobiło... że o naszej wyjątkowości wiemy tylko my sami...

niedziela, 1 grudnia 2013

Do pierwszej krwi

Marcin się przeziębił, a było to jakiś miesiąc temu. Taki jesienno-zimowy standard - kaszel, katar i gorączka. Po kilku dniach większość z tych objawów przeszła. Poza kaszlem. Raz kaszlał mniej, raz więcej, ale - mimo picia syropu i zalanego wrzątkiem tymianku - kaszel nie przechodził.
Wybrał się więc Marcin po wsparcie do przychodzi. Lekarz go zbadał i stwierdził, że ma pić syrop. A jeśli zacznie kaszleć krwią, to będzie to oznaka zapalenia płuc - wtedy ma ponownie przyjść do przychodni.
Do etapu krwi nie doszliśmy, a kaszel jak był, tak jest...

Rozmawiałam z mężem T - on też miał podobny problem i otrzymał taką samą diagnozę. Widocznie to taki kaszlowy standard w Skandynawii.

U dzieci długotrwały kaszel diagnozowany jest jako astma dziecięca i - z tego, co słyszałam - najczęstszą radą jest "to minie"... plus zalecenie picia syropów i podawania dużej ilości płynów.

Na przeziębienia zawsze dostaje się radę w postaci - odpoczywać, wygrzewać się i przyjmować dużo płynów. Skuteczne to to jest - ale chyba tylko dlatego, że przeziębienie na ogół samo przechodzi.

środa, 20 listopada 2013

Złodzieju, spróbuj szczęścia na innym piętrze

Gdy zmienialiśmy biuro, na naszym piętrze, od strony klatki schodowej, można było zobaczyć informację dla potencjalnego złodzieja (do wiadomości był nawet dołączony clipartowy złodziej). Myślałam, że to taki żart.

Teraz naszej kartki nie ma, ale wczoraj na pierwszym piętrze naszego budynku zobaczyłam kartkę z podobną informacją.


Może to wymagania firmy ubezpieczeniowej?
Ale dlaczego w takim razie zniknęła kartka z naszego piętra? Czyżby dlatego, że po firmie błąkają się czasem telefony bez nadzoru? Zapewne wolno wywieszać jedynie informacje zgodne z prawdą ;-)

poniedziałek, 18 listopada 2013

Siedemnaście!

Spośród importowanych produkcji pokazywanych w szwedzkiej telewizji jedynie programy dla dzieci mają dubbing (o "wersji z lektorem" chyba nikt tutaj nie słyszał). Wszystkie pokazywane w telewizji brytyjskie seriale i amerykańskie filmy mają oryginalną ścieżkę dźwiękową i szwedzkie napisy. Z przyzwyczajenia starałam się słuchać i jednocześnie czytać, ale ze względu na to, że oba języki są "obce", to znacznie lepiej rozumiem, o co chodzi, jeśli skupiam się tylko na jednym.

Czytałam ostatnio jakiś film akcji - bodajże "Spidermana" - i w jednej ze scen padło "sjutton" (co dosłownie znaczy "siedemnaście"). Tyle że zupełnie nie pasowało mi to do kontekstu.
Zaczęłam więc szukać i na stronie Rady Języka (Språkrådet) znalazłam wyjaśnienie. Okazało się, że przeklinanie przy użyciu liczb jest czymś typowym dla całej Skandynawii. Używa się liczb 7, 16, 18, 19, 100 i 1000 (w formie współczesnej tusen i starszej tusan). Liczby można miksować i używać na przykład jako 700 czy 7000.

Do standardowych nieliczbowych mocnych przekleństw należy wzywanie diabła (djävulen) czy piekła (helvete). Jeśli natomiast ktoś chce podkreślić swoją złość w trochę słabszy sposób używa liczb.

18 jest uznawana za liczbę Odyna, więc jest "niebezpieczna" - w związku z tym częściej używa się liczb sąsiednich 17 (i podobnej jej 7, która dodatkowo w wielu kulturach starożytnych jest liczbą magiczną) oraz 19.

środa, 13 listopada 2013

Historia pralni

W niedziele na svt1 emitowany jest teleturniej "Allt om Sverige" ("Wszystko o Szwecji"). Amerykanie szwedzkiego pochodzenia poznają szwedzką kulturę, swoje rodzinne historie (co ich łączy ze Szwecją, kiedy i w jakich okolicznościach ich przodkowie wyemigrowali do USA) i walczą o możliwość spotkania ze swoją szwedzką rodziną. Oni nie mówią po szwedzku, nie mają żadnego kontaktu ze swoimi krewnymi i praktycznie nic o Szwecji nie wiedzą - do USA emigrowali ich dziadkowie, pradziadkowie i prapradziadkowie.

Z ostatniego odcinka dowiedziałam się, skąd wzięły się pralnie w każdym kwartale. Otóż w 1955 roku przeprowadzono badanie, z którego wynikało, że pranie (zapewne ręczne), jest tak bardzo czasochłonnym zajęciem, że umożliwienie ludziom dostępu do pralni automatycznych pozwoliłoby na zaoszczędzenie 150 milionów roboczogodzin. Wprowadzono więc prawo nakazujące budowę pralni, dzięki czemu 10 lat później 90% ludzi miało do niej dostęp.
Do teraz w wielu domach nie ma pralki, a dostęp do pralki i suszarki jest głównym powodem konfliktów wśród sąsiadów.

Inną ciekawostką pokazaną w ostatnim odcinku były szwedzkie rodziny. Amerykanie mieli zamieszkać z nimi i brać udział w ich życiu - zjeść razem kolację, odprowadzić dzieci do przedszkola itd. Jedna z Amerykanek była zszokowana, że rodzina z kilkorgiem dzieci mieszka w dość ciasnym mieszkaniu w bloku (pani ta mieszka w USA w 300-metrowym domu). Szwedka wyjaśniła, że kiedyś mieli 4-kondygnacyjny dom z trzema garażami. Mieli wtedy dużo przestrzeni, ale mało czasu spędzali razem. Zdecydowali się więc przeprowadzić do mieszkania o mniejszej powierzchni, ale bardziej przytulnego, w którym wszyscy spędzają czas razem.


sobota, 2 listopada 2013

Skogskyrkogården

W ubiegłym roku również wysiadłam na stacji metra Skogskyrkogården, ale wygląda na to, że poszłam w złym kierunku. Wychodząc ze stacji można pójść na cmentarz po jednej lub po drugiej stronie ulicy - po jednej stronie (i to tam byłam rok temu) znajduje się zwykły cmentarz, a po drugiej miejsce wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Unesco (czyli właściwy Skogskrykogården).

Cmentarz został zaprojektowany na początku XX wieku, a głównym celem przyświecającym jego projektantom było stworzenie wyjątkowego miejsca, w którym architektura będzie współistniała z naturą.

Na 102 hektarach jest 100 000 miejsc pochówku, przy czym każde z większych wyznań ma wydzieloną swoją część na cmentarzu. Na terenie cmentarza jest 5 kaplic, krematorium i miejsce pamięci.

Całość wygląda duży park, w znacznej części pokryty lasem z wysokimi drzewami iglastymi (obstawiam, że drzewa mogą mieć nawet po kilkanaście metrów).



Są górki. Jedna z nich to minneslund (miejsce pamięci), czyli teren, gdzie wysypywane są prochy po kremacji. Było dzisiaj dobrze widać, gdzie były niedawne "rozsypania" - na jesiennoburej trawie wyrożniały się internsywnie zielone okręgi; widać, gdzie ziemia została zasilona w nowe składniki (ale nie mam tego na żadnym zdjęciu).



Bardzo widoczne były dzisiaj służby porządkowe - szczególnie w miejscach takich jak missenlund, gdzie ludzie zapalają  znicze i zostawiają kwiaty (ba, widziałam nawet jedną dynię ze świeczką w środku!); wypalone znicze czy śmieci są natychmiast usuwane.

Przy każdym grobie znajduje się mała kartka z numerem kwatery oraz uchwyt na dodatkową informację. Czasami jest to wiadomość o tym, że nieopłacony grób przeszedł na własność zarządcy cmentarza a czasem prośba o skoszenie trawy.

Swoje specjalne miejsce ma grób Grety Garbo i chyba jako jedyny jest wyróżniony na planie cmentarza.




poniedziałek, 28 października 2013

Związki zawodowe

Historia związków zawodowych zaczęła się od konfliktu pracodawcy z pracownikiem. Konflikt tak się rozwinął, że pracodawca poprosił o pomoc wojsko, w skutek działań którego pracownik stracił życie. Skończyło się to zamieszkami i wprowadzeniem prawa o niemieszaniu się wojska i policji w sprawy przedsiębiorstw.

Pierwsze związki zawodowe miały bardzo silną pozycję - również w stosunku do pracowników. Gdy związek ogłaszał strajk, to pracownikowi nie wolno było podjąć pracy. Za brak posłuszeństwa groziły nawet kary cielesne. Dzięki tej wewnętrznej dyscyplinie związki mogły walczyć o dobre prawo i przywileje pracownicze.

W Szwecji większość branż ma swoje "specjalistyczne" związki, ale istnieją też takie zrzeszające ludzi wykonującego każdy rodzaj pracy - jednym z nich jest Unionen.

Związki zawodowe nadal mają bardzo silną pozycję. Przynależność kosztuje około 200 koron miesięcznie, ale jeśli pracodawca będzie chciał zwolnić członka związku, to będzie musiał się z tego dokładnie wytłumaczyć. Poza tym procedury pozwalają na ugranie dodatkowego miesiąca do okresu wypowiedzenia zawartego w umowie.
Minusem jest to, że pracodawca nie może pracownikowi powiedzieć, że zostanie zwolniony, dopóki nie zostanie to zatwierdzone przez związek. Ale nawet wtedy informacja ta przychodzi do pracownika od przedstawiciela związku a nie od pracodawcy - co wygląda dziwnie, bo dostaje się ją od obcego człowieka.

Jedną z zasad obowiązujących przy zwolnieniach jest kolejność zatrudnienia. Najpierw zwalnia się tych, którzy mają najkrótszy staż w danej firmie. Firmy mają swoje sposoby, żeby zostawić lepszego pracownika z krótszym stażem - zmieniają mu na przykład stanowisko (przy czym gorszy pracownik z dłuższym stażem może zakwestionować taką zmianę i próbować udowodnić, że również jest w stanie wykonywać obowiązki na tym nowym stanowisku).

Ludzie, którzy należą do związków zawodowych, często zapisują się do A-kassa (można też należeć do A-kassa, a nie należeć do związku). W zamian za comiesięczne składki, w przypadku utraty pracy, przez kilka miesięcy dostaje się zapomogę - są róże warianty, można dostawać około 10 tysięcy koron, można ileś procent ostatniej pensji.

niedziela, 27 października 2013

Woskowanie kurtek

Kupiliśmy w zeszłym roku kurtki parki. Tegoroczna zima jeszcze nie nadeszła, ale jak temperatura spadła w okolice 0, to stwierdziliśmy, że czas się przygotować. Kurtki mieliśmy wyprane, ale została jeszcze impregnacja.

Jakiś czas temu przeczytałam wskazówki dotyczące dbania o czystość wody - wynikało z nich, że należy unikać korzystania z koszulek zrobionych z bakteriobójczych materiałów. Zawierają one srebro lub jakąś inną substancję, która w czasie prania ma negatywny wpływ na środowisko. Wolę nie myśleć, jakie spustoszenie robią płyny impregnujące.

Na szczęście nasze kurtki można zaimpregnować w bardziej przyjazny środowisku sposób. Woskiem. W instrukcji do kurtki była wzmianka, że można użyć żelazka lub impregnować ją nad ogniskiem... na szczęście nieoceniony YouTube dostarczył nam informację o dużo prostszej metodzie - z wykorzystaniem suszarki.

Nie bardzo wiedziałam, ile wosku potrzeba na jedną kurtkę, więc kupiłam jedną kostkę dla siebie i jedną dla Marcina (kostki są mniej więcej wielkości mydła). Teraz mogę powiedzieć, że ta ilość na pewno wystarczy do końca życia naszych kurtek.

Impregnacja woskiem jest bardzo prosta. Najpierw ubranie smaruje się woskiem, a potem ogrzewa powietrzem z suszarki. Widać, jak wosk się topi i znikają białe woskowe paski.

[Woskowanie]

[Topienie]

Obie kurtki wyglądają ok, chociaż trochę czuć ten wosk pod palcami. Czy będą nadawały się do użytku, przekonamy się przy pierwszych większych opadach :)

środa, 23 października 2013

Punktualność - wersja indyjska

T zaprosiła mnie na urodziny swojej córki. Na zaproszeniu podana była godzina - 16:30. Jako że nie byłam wcześniej w tej części miasta, gdzie mieszka T, wyjechałam z domu trochę wcześniej niż wynikało z rozkładu jazdy. W związku z tym musiałam później pospacerować trochę po okolicy, żeby przyjść na przyjęcie w miarę punktualnie.
16:27 - pukam, T otwiera mi drzwi. Grzecznie pytam, czy nie za wcześnie, a ona na to, że właśnie wychodzi się przebrać (impreza była w wynajętej parkowej świetlicy). Mogę pójść z nią albo posiedzieć z jej koleżanką.
- Ale co z gośćmi? - pytam naprawdę zdziwiona.
- Goście przyjdą później.
- Ale... zmieniliście plany? Na zaproszeniu było napisane 16:30...
Dowiedziałam się, że mąż T pojechał po córkę zabrać ją z innego przyjęcia i właśnie się przebierają w domu.

Co za dziwne przyjęcie - goście zaproszeni a ani gospodarzy ani solenizantki nie ma na miejscu o podanej godzinie.

Gdy pół godziny później zostawiłam T w jej domu, żeby mogła się przygotować, i poszłam z jej mężem i córką do świetlicy, zastaliśmy tam zaledwie 3 osoby (a zaproszenie przyjęło ponad 30)!

Wyjaśniono mi, że takie "spóźnienia" to rzecz naturalna w indyjskiej kulturze, i że gospodarze planowali odśpiewanie "sto lat" i tort na godzinę 18:00. Niestety również o tej godzinie jeszcze nie wszyscy byli obecni, więc T dzwoniła i sprawdzała, gdzie są spóźnialscy.

Dobrze, że gdy T nas odwiedzała, to spóźniła się jedynie niecałe pół godziny ;) Teraz wiem, że mogło być znacznie gorzej.

niedziela, 6 października 2013

Chińscy dziadkowie

W. pochodzi z Chin i pracuje w firmie, z którą blisko współpracujemy. Dzięki temu, że mamy wspólną kuchnię, czasem zdarza się nam spotkać i pogadać.
W. kupił niedawno mieszkanie. Od jakiejś chińskiej rodziny, która przeprowadzała się do większego mieszkania. W. mówił, że jak będzie miał dzieci, to też będzie musiał kupić większe mieszkanie, bo w ich kulturze, to dziadkowie zajmują się wnukiem przez pierwszy rok jego życia. W praktyce wygląda to tak, że dziadkowie przyjeżdżają (bądź przylatują, jeśli dziecko mieszka w innej części świata), wprowadzają się do rodziny swojego dziecka i mieszkają z nią przez cały rok.
Nie wiem, czy to zależy od regionu Chin, ale wcześniej słyszałam, że chińskie mamy nie pracują do czasu aż dziecko pójdzie do szkoły. Chyba, że te dwie rzeczy - roczna pomoc od dziadków i niepracująca mama - funkcjonują jednocześnie. Tylko co w takim przypadku robi mama przez te pierwsze 12 miesięcy?

piątek, 4 października 2013

Piłkarzyki

Chłopaki z pracy przeginali z rozrywkami. Potrafili 3 razy dziennie spędzać po pół godziny na piłkarzykach - wiem, bo kiedyś z ciekawości zmierzyłam im czas.
Problem w tym, że nie wyrabiamy się z zadaniami, nie udaje nam się osiągnąć zaplanowanego celu... sytuacja firmy też jest nieciekawa. Chłopaki to widzą - chociażby na burndown chartach. Ale to nie skłania ich do większego przykładania się do pracy.

Poprosiłam więc E, naszego HRowca, o rozmowę i powiedziałam, w czym widzę problem. Jedyne rozwiązanie, jakie ja widziałam, to zwrócenie programistom uwagi, żeby tyle czasu w godzinach pracy nie spędzali na graniu. Ale E miał lepszy pomysł - i, co lepsze, widzę, że skuteczny!

Razem z N. i N. na piłkarzyki chodzi D. D. jest Szwedem i naszym grafikiem. W sumie chyba nikt się nie orientuje w jakie dni on pracuje w biurze, ale najważniejsze, że wywiązuje się ze swoich obowiązków i dostarcza to, co potrzebne. E. poprosił D., żeby po 5 minutach gry mówił chłopakom, że czas wracać do pracy. I tyle. Taka luźna uwaga od starszego kolegi.
Nikt nie dostał "nagany", nikt nie poczuł się dotknięty, a cel został osiągnięty. Jak dla mnie - niesamowite!

czwartek, 3 października 2013

Nieodpowiedni kolor

100 000 koron kary dostała pani z Sundbyberg za pomalowanie domu na niebiesko.

Dom leży na terenie będącym pod ochroną jako dziedzictwo kulturowe. Przed zmianą koloru właścicielka wysłała więc pismo do zarządcy dzielnicy z pytaniem, czy może to zrobić. Dostała pozytywną odpowiedź, przy czym zaznaczono, że nowy kolor musi pasować do otoczenia.

W przeszłości dom miał już różne kolory, w tym również niebieski, więc właścicielka pomalowała go na kobaltowy niebieski. Okoliczne dzieci nazywają go teraz domem Muminków.
Niedługo po przemalowaniu domu, jego właścicielka dostała list z informacją, że dozwolone w jej okolicy kolory to jedynie biały i kawa z mlekiem. W związku z czym nałożono karę w wysokości 100 000 koron. Za każde 6 miesięcy, w których dom ma zły kolor.

Link do artykułu na "Mitt i".

środa, 2 października 2013

Norweska autostrada

W maju tego roku, gdy odwiedziliśmy Norwegię, zdarzyło nam się przejechać niewielki odcinek trasy norweską autostradą. Bramek nie było, a płacić na trasie można było jedynie gotówką i w tym celu trzeba było zjechać przed autostradą do miejsca poboru opłat. Nie mieliśmy gotówki, więc pojechaliśmy przed siebie, zastanawiając się, czy dostaniemy z tej okazji mandat czy nie.

Właśnie dostaliśmy rachunek. Ze zdjęciem, na którym nie widać nic poza rejestracją samochodu (bardzo wyraźną) - cała reszta jest czarna. Rachunek jest napisany po szwedzku, przekręcili nam nazwisko (bo Marcin zamiast jednej polskiej litery, ma literę fińską, która najwyraźniej nie występuje w norweskim), a kwotę podano w koronach norweskich i szwedzkich - co jest o tyle dobre, że nie trzeba będzie się zastanawiać, ile dokładnie przelać.

wtorek, 1 października 2013

Buka

Buka z Muminków w oryginale nazywa się Mårran. Chciałam wiedzieć, skąd się wzięła polska nazwa, więc zapytałam Szwedów, czy słowo mårra coś znaczy. O., mój szef, stwiedził, że nie, ale sprawdziłam to później w Internecie i według Wikipedii nazwa pochodzi od szwedzkiego czasownika morra, co znaczy warczeć lub mruczeć.

Gdy N. powiedział, że w Rosji Buka nazywa się Moppa, czyli tak samo jak po szwedzku, zaczęłam się głośno zastanawiać, skąd się w takim razie wzięła polska nazwa. N. skojarzył, że jest takie rosyjskie słowo, które brzmi jak polska "buka" i oznacza coś - o ile dobrze pamiętam - straszącego, budzącego grozę.
No ładnie! Rosjanie mają nazwę zbliżoną do oryginału, a Polacy dostali w prezencie nazwę rosyjską ;-)

poniedziałek, 30 września 2013

Plecy zwrócone ku niebu

Przed wyjazdem na Fogdö, O. pytał, czy ktoś ma jakąś alergię pokarmową, czy czegoś nie je.
N. jest chicketarianinem, jak go ładnie nazywamy, bo je kurczaki, ale poza tym jest wegetarianinem (czyli żadnych ryb, krewetek czy żelatyny zwierzęcej).
F. je generalnie wszystko, ale w związku z tym, że krążą legendy o tym, co Chińczycy jedzą - między innymi robaki wszelkich rodzajów, szczury etc. - F wyjaśnił, że jest prosta zasada kierująca Chińczykami przy wyborze jedzenia. Zasada ta mówi, że można jeść wszystko, co ma plecy zwrócone w kierunku nieba - nie je się więc m.in. innych ludzi ani małp.

niedziela, 29 września 2013

Młynek do pieprzu

- Co to jest? - zapytał F
- Latarnia morska - odpowiedział O. i się uśmiechnął
- No tak, widzę. Ale do czego to służy? - kontynuował F obracając spory drewniany przedmiot w rękach
- Popatrz od dołu, to zobaczysz - podpowiedziałam
- Ale ja nie rozumiem napisów - odpowiedział zmartwiony F
- Nie na napisy, popatrz na mechanizm
Jednak F nadal nie wiedział, co trzyma w rękach. Ktoś się zlitował i powiedział w końcu, że to jest młynek do pieprzu. Gdy jednak F zapytał, jak to działa i zaczął rozkręcać, dotarło do nas, że on nigdy tego nie używał. Fajnie było zobaczyć radość w jego oczach, gdy odkręcił przykrywkę i zobaczył w środku ziarna - O! pieprz!
- Nie używasz pieprzu? Przecież to jedna z zestawu dwóch podstawowych przypraw: pieprz i sól. - skomentował zdziwiony D.
- Soli też nie używam. - odpowiedział F z poważną miną.
W tym momencie zdziwili się wszyscy. F gotuje sobie obiad i przynosi domowy lunch do pracy prawie codziennie (fakt, że zawsze jest to to samo: ryż z jajkiem i sosem sojowym), więc gotować potrafi.
- To czego używasz, gdy gotujesz? Trudno zastąpić pieprz i sól.
- Sos sojowy i imbir - odpowiedział F bez mrugnięcia, to takie oczywiste.

sobota, 28 września 2013

Wyjazd integracyjny na Fogdö

O., nasz nowy szef, chciał się z nami zintegrować i zaprosił nas do swojego letniego domu na Fogdö, wyspie na północ od Sztokholmu. Szef przyjeżdża do naszego biura tylko raz w tygodniu i załatwia też wtedy wszystkie spotkania z zarządem, więc nie ma za dużo czasu, żeby sobie z nami ot tak pogadać.

Szef mieszka w Uppsali, więc umówiliśmy się na spotkanie na miejscu, w jego domu. Ze Sztokholmu pojechaliśmy dwoma samochodami - jednym ja z Chińczykami a pozostali z D., naszym grafikiem, jego samochodem. Dawno nie prowadziłam, ale poszło gładko, chociaż jechaliśmy dość wolno - tak wolno, że wszyscy inni nas wyprzedzali.

Nigdy wcześniej nie byłam w domku letniskowym (w sumie to taki domek całoroczny, bo miał ogrzewanie; po szwedzku nazywa się stuga), a teraz miałam okazję zobaczyć nawet dwa, bo szef pożyczył również domek sąsiadów, żebyśmy wszyscy mieli gdzie spać.

[Nad morzem]

Dom ma duży pokój dzienny z aneksem kuchennym i dużymi oknami (jedno wychodzi na taras i zajmuje pół ściany, a drugie na bocznej ścianie sięga od podłogi aż po sufit). Z tarasu widać Bałtyk. W salonie jest zarówno duży stół, jak i kanapa, telewizor i kominek. Poza tym sypialnie są bardzo małe, z łóżkami piętrowymi, a poza łóżkiem jest może metr przestrzeni, na który znajduje się nieduża szafa albo stolik. Szef ma jeszcze mały domek dla gości - taka 1-pokojowa kabina z dwoma łóżkami piętrowymi. Dobry pomysł - wszystko skupia się w części dziennej, a na nocleg jest przeznaczone tylko niezbędne minimum.

Domy nie są ogrodzone - nie ma ani płotów, ani żywopłotu czy drzew rosnących na linii działki. Nasze spożywcze zakupy całą noc spędziły na ławce przed domem, ale nikt się nimi nie zainteresował (nawet dzikie zwierzęta). Droga dojazdowa jest nieutwardzona i nie ma oświetlenia przy drodze - domki letniskowe są na końcu leśnej drogi - więc w nocy jest naprawdę ciemno! Jednego kolegę musiałam odprowadzić do sąsiedniej stugi, w której miał spać, bo mimo że miał latarkę w telefonie, to bał się sam przebywać poza domem.

[Nasza stuga, ciemność i księżyc]

Wnętrza domu szefa były urządzone w kolorach białym i niebieskim. Nie tylko ściany, kanapa czy dywan, ale nawet talerze, kubki i ręczniki.

Przyjemnie się siedzało przy kominku, obserwując przez okno ulewę.

Szef okazał się całkiem sympatycznym i troskliwym człowiekiem. Miło było poznać jego ludzką stronę - robił nam kawę, gotował zupę i smażył hambugery. Nie wydawał poleceń i nie oczekiwał wyjaśnień.

W ramach wieczornej integracji siedzieliśmy i gadaliśmy prawie do 3 rano (następnego dnia kolega, który wracał ze mną samochodem pytał, czy na pewno mogę prowadzić, bo wyglądam na bardzo zmęczoną; ten sam kolega kiedyś w biurze, gdy pytałam, czy możemy włączyć klimatyzację, stwierdził, że jemu nie jest gorąco, bo jest chudy... 'w przeciwieństwie do mnie' - ta końcówka taka niedopowiedziana była, ale jasna ;-)). Generalnie: było sympatycznie.
Szef pytał, jak się nam pracuje, czego byśmy oczekiwali, co by nas zmotywowało, co nam przeszkadza  w pracy... ale pytał też o komunikację i o to, jak go odbieramy. Ja już nawet go polubiłam, więc nie miałam problemu, żeby mu grzecznie, ale wprost powiedzieć, że często ma niemiły "władczy" ton, gdy odpisuje na wiadomości na Skype'ie i nie daje miejsca na dyskusję. Okazało się, że to mu tak jakoś samo wychodzi, ale jak najbardziej zawsze można z nim porozmawiać i przedstawić swoją opinię. Dobrze wiedzieć :-)
Oczywiście na większość pytań szefa koledzy odpowiadali, że jest super i że nie mają żadnych problemów. Ale czasem jak ja wyskakiwałam z listą rzeczy, które mi przeszkadzają, to sami się dołączali, że faktycznie jest tak, jak mówię.

Kiedyś, jak O. przejmował nasz zespół od M., to powiedział mi, że słyszał, że czasem się zachowuję bardzo po polsku. Tak jakbym miała dwie natury. Nie wiedziałam, o co mu chodzi. Nie wiedziałam nawet, czy to coś pozytywnego czy negatywnego. Teraz była okazja, żeby go zapytać. I dowiedziałam się, że ta polskość, to potok słów - czasem gadam tak dużo, że nie daję mu dojść do głosu, nie ma szansy się zapytać o szczegóły czy udzielić odpowiedzi. Jest na to jakieś szwedzkie określenie, ale zapomniałam, jakie.
Jak się tak zastanowię, to czasami faktycznie gadam bez końca. Rzadko, ale na ogół wtedy jak się nazbiera rzeczy, które mnie frustrują. Nie chodzę do szefa z każdą pierdołą (zwłaszcza, że go nie ma w biurze na co dzień), ale te rzeczy się kumulują i w pewnym momencie, gdy pojawia się coś, co mi bardzo utrudnia pracę, to idę do szefa albo do kadrowego i mówię, co się dzieje i że potrzebuję ich pomocy. Nigdy się nie zastanawiałam, jak to wygląda z ich perspektywy.
To interesujące, dowiedzieć się, jak się jest postrzeganym przez innych.

poniedziałek, 16 września 2013

Styl pracy na Tajwanie

Nasze biuro przeniosło się w inne miejsce, trzeba było podzielić ludzi między pokoje. Pokoje nieduże 3-4 osobowe, uwzględniając rozmiar naszych biurek. Niektórzy bardzo protestowali słysząc, że ich ekran będzie na widoku. F, Chińczyk, śmiał się z tego i opowiedział mi, jak wygląda praca ludzi z IT w tajwańskich fabrykach.

Układ biurek jest taki, jak ławek w szkolnej klasie. W pierwszych ławkach siedzą juniorzy; im większe doświadczenie ma pracownik, tym bliżej tyłu pokoju siedzi i tym mniej osób może obserwować jego ekran. Co najciekawsze, za pokojem programistów jest pokój ich szefa - oddzielone od siebie szybą, więc manager widzi wszystkich. Kontrola podstawą zaufania.

niedziela, 15 września 2013

Kropkowe ostrzeżenia

Przez długi czas zastanawialiśmy się, co znaczą dziwne kropkowane znaki, które stoją przy drodze wyjazdowej z naszego osiedla. Niestety zawsze, gdy wracaliśmy do domu, zapominaliśmy to sprawdzić.
W końcu ostatnio udało nam się nie zapomnieć i dowiedzieliśmy się, że znaki te ostrzegają o obecności niepełnosprawnych - tych szczególnie istotnych z punktu widzenia kierowcy, czyli niedowidzących i niesłyszących. Wciąż jednak nie wiemy, skąd wzięły się takie symbole nie budzące skojarzeń z absolutnie niczym.


[T9 - Niedowidzący]

[T10 - Niesłyszący]

piątek, 30 sierpnia 2013

Loppis i Lem

Niedaleko T-Centralen jest jeden z polskich sklepów. Pojechałam tam, żeby sprawdzić, czy nie mają tam żółtych milanowskich krówek. Nie wiedziałam jednak, że głównym deptaku jest książkowy loppis (pchli targ).

Cała wolna przestrzeń zastawiona była stołami z książkami a wokół tłumy ludzi. Nie było łatwo przejść tych kilkuset metrów, co chwilę utykałam gdzieś czekając aż zwolni się przejście i uda mi się przesunąć o kolejnych kilka kroków. I tak zobaczyłam Lema.

W ogromnej różnorodności tytułów znajome nazwisko polskiego autora rzuciło się w oczy. Pech chciał, że to "Opowieści o pilocie Pirxie" ("Rymdpiloten Pirx"). Jedna z niewielu znienawidzonych przeze mnie książek. Nie wiem dlaczego, ale bardzo dobrze pamiętam, jak w podstawówce męczyłam ją przez cały miesiąc wakacji i skończyć nie mogłam. No i pojawił się dylemat - brać Lema po szwedzku, mimo że tytułu nie lubię, czy nie brać wcale.

Cena była bardzo niska, więc zdecydowałam, że kupię - nawet jeśli nie przeczytam ;) Gdy chciałam zapłacić, pan, który to sprzedawał, powiedział, że jest oferta "2 w cenie 1" i żebym sobie wzięła jeszcze drugą książkę. Więc poszłam się rozejrzeć. Grzebałam w kartonach, aż w końcu znalazłam coś, co nie wyglądało źle - książki Jana Olofa Olssona, dziennikarza, który w latach '50-'70 wydał kilka książek opisujących m.in. jego wyjazdy do USA i Wielkiej Brytanii. Znalazłam książkę z Krakowem (!) w tytule, ale po pobieżnym przekartkowaniu stwierdziłam, że jest głównie o JFK, więc z niej zrezygnowałam. Ale ta druga książka gratis wciąż kusiła... wzięłam książkę o życiu w Szwecji w latach '70. Olssona.

[Lem i Olsson]

OK, 2 książki za 50 kr - brzmi nieźle. Idę zapłacić. Tym razem obsługuje mnie jakaś pani i pyta, czy patrzyłam do brązowego kartonu. No nie patrzyłam. Więc pani mnie informuje, że jak kupuję książkę, to mogę sobie z tamtego kartonu wziąć jedną za darmo (to już inna promocja niż "2 w cenie 1", ale można skorzystać z obu jednocześnie). Stwierdzam, że dosyć czasu już spędziłam na wybieraniu - a przecież przyjechałam tylko sprawdzić, czy mają w krówki w spożywczym... - więc mówię, że nie jestem zainteresowana. Pani jeszcze raz podkreśla, że książka jest za darmo. Ja kolejny raz mówię, że dziękuję, ale nie chcę. Pani chyba nie bardzo wierzy, że ja rozumiem, co ona do mnie mówi, więc po raz kolejny powtarza swoje...  ekhm. Po trzeciej odmowie połączonej z podaniem pieniędzy pani daje za wygraną.

A krówek milanowskich w sklepie brak. Nadzieja jednak jest, bo nie ja jedna ich szukałam. Zostały zamówione i mają się pojawić w wrześniu!

niedziela, 25 sierpnia 2013

Koncert Leonarda Cohena

Trochę kulturalnej rozrywki przydaje się od czasu do czasu. Wcześniej planowaliśmy pójść ze znajomymi na koncert Nicka Cave'a, ale na kilka miesięcy przed jego koncertem nie było już biletów. Dowiedzieliśmy się za to, że w ramach swojej trasy koncertowej promującej ostatni album, do Sztokholmu przyjedzie Cohen.

Nie było dużego wyboru miejsc, gdy kupowaliśmy bilety, zostało ich już niewiele. Ale na miejscu okazało się, że te, które mamy, są całkiem niezłe.

Globen to duża sala koncertowo-sportowa w kształcie kuli, jeden z charakterystycznych punktów na mapie Sztokholmu. Wybudowana w 1989 roku, ma 16000 miejsc (na meczach hokeja miejsce jest mniej, ok. 13000, z oczywistej przyczyny - na parkiecie jest lodowisko i nie ma tam jak wcisnąć krzeseł dla kibiców).

Główne wejście jest otwierane około 2 godzin przed koncertem. Można wtedy zjeść obiad w jednej z restauracji - z tego, co widzieliśmy, dobrze rezerwować miejsca z wyprzedzeniem, bo inaczej dla głodnych zostaną tylko lokalne fast-foody.

Koncert zaczął się z 15-minutowym opóźnieniem. W trakcie koncertu była zaplanowana chyba 20 minutowa przerwa (na miejscu można było kupić gazetę z planem koncertu, gdzie wszystko było dokładnie podane).

Średnia wieku widzów to jakieś 50+. Zaskoczyło mnie, że większość ludzi, gdy kupowała coś do picia, to raczej brała wino niż colę czy piwo.

Nagłośnienie było super - było głośno, ale nie ogłuszająco. A jakość dźwięku naprawdę super!

W trakcie koncertu nikt nie próbował śpiewać z Cohenem, ale w czasie bisów ludzie zajmujący miejsca na parkiecie (to chyba strefa premium, bo nawet mieli swój własny bar, w którym ludzie ze zwykłych sektorów nie mogli nic kupować) tańczyli. Fajnie to wyglądało.

Po bisach, gdy prawie wszyscy zaczęli się zbierać do wyjścia lub wychodzili, widać było, że ludzie z zespołu przechodzą gdzieś za sceną. Zaczęły się więc ponowne oklaski i, ku zaskoczeniu wszystkich, Cohen zaśpiewał jeszcze kilka piosenek.

Cały koncert trwał prawie 3 godziny! Dobrze, że po północy jeździ jeszcze metro, to udało nam się wrócić do domu komunikacją miejską.

Było naprawdę super! Już przed koncertem słyszeliśmy, że Cohen ma bardzo dobre koncerty, ponieważ gra zarówno nowe piosenki (promujące ostatnią płytę) jak i stare znane przeboje. Do tego jest gadatliwy. Porównując to do koncertu Boba Dylana, na którym byliśmy kilka lat temu w Warszawie, ten był kilka razy lepszy. Widocznie Cohen tak ma ;) Mój kolega, który był na jego koncercie w Łodzi (jakiś miesiąc wcześniej), też wrócił z niego zachwycony.







czwartek, 22 sierpnia 2013

środa, 21 sierpnia 2013

Spacer po dachu

Prawie rok temu Marcin dostał od swojej firmy bon, który można wykorzystać na jakąś aktywność w Sztokholmie. Jak pierwszy raz oglądaliśmy listę rzeczy do wyboru, to nie znaleźliśmy nic super interesującego, więc bon spoczął w szufladzie.
Ostatnio przypomniało mi się, że niedługo minie mu data ważności. Pamiętałam, że można było pójść we dwoje do SPA. Albo na herbatę do jednego z hoteli w centrum. Przy sprawdzaniu listy atrakcji okazało się, że w ciągu tych kilku miesięcy przybyło ciekawych rzeczy. Wybraliśmy się na spacer po dachu budynku na starym mieście, niedaleko Birger Jarls Torg.

Budynek, po którym się spacerowało, miał chyba 4 kondygnacje - niby niedużo, ale dobrze było widać całą okolicę. W spacerze brało udział około 10 osób, wliczając w to przewodnika i jedną osobę wspomagającą.

Historia Sztokholmu zaczęła się od cięcia kosztów w handlu. W XII wiecznej Szwecji znajdował się już duży port, ale był on drogi. W ramach oszczędności wybudowano drugi. Wybór miejsca pozwalał na kontrolę ruchu wewnętrznego i dostęp do komunikacji ze światem. Slussen, czyli śluza - miejsce, gdzie spotyka się woda słona ze słodką, czyli jezioro Mälaren wpływa do Bałtyku.

Stare miasto wybudowano na pagórkowatej wyspie. W jej wyższej części mieszkali zamożniejsi ludzie, w niższej - biedniejsi. Cały brud, nieczystości i śmieci spływał z góry na dół, gdzie nie tylko niezbyt pięknie pachniało, ale też kumulowały się śmieci. Problem częściowo rozwiązano wbijając w sterty śmieci pale i budując nowe domy na wyższym poziomie.

Problem w tym, że ruchy górotwórcze wciąż działają - południe Szwecji się obniża, północ podnosi. Stolica nieznacznie, ale jednak, też się podnosi. Budynki osadzone na palach przechylają się; nie pomaga im nawet wpompowywanie betonu (które jest skuteczne na Górnym Śląsku, na terenach nad kopalniami). Ludzie mieszkający na Starym Mieście skarżą się, że trzeba poprawiać tapety na ścianach, że drzwi w mieszkaniach zaczynają zahaczać o podłogę.

W czasach, gdy założono Sztokholm, Szwedzi nie bardzo mieli pojęcie o budowaniu miast. Postanowili zatem zatrudnić do tego celu ekspertów - Niemców. Było ich tak wielu, że wybudowali sobie w samym centrum miasta kościół, w którym do teraz odprawiane są nabożeństwa w języku niemieckim i odbywają się niemieckie koncerty.

[Gamla Stan, Stadsholmen]

[Widok na Gamla Stan]

[Ratusz, w którym odbywa się noblowska impreza]

Przy Slussen budowana jest nowa linia metra - o ile dobrze pamiętam, to w ostatnim miesiącu zatapiano fragment tunelu. My z góry mogliśmy poobserwować wykop będący częścią budowy, która ma być skończona w 2014, w związku z czym prace odbywają się tam również w soboty.

[Widok na Västerbron]


Na Riddarholmen znajduje się bardzo ponury kościół. Nie są w nim odprawiane nabożeństwa - jest wykorzystywany jedynie jako miejsce pochówków. Jest w nim tak ciemno, że zwiedzanie jest możliwe tylko od połowy maja do połowy września. Musi być w nim naprawdę ponuro, skoro żona jednego z poprzednich królów poprosiła o pochowanie jej w Hagaparken.

[Riddarholmskyrkan]

Poznaliśmy trochę historii Sztokholmu (było m.in. o tym jak przywieziono w z Francji gilotynę, by przeprowadzić jedną egzekucję; albo o tym, że kobiet nie wolno było wieszać, w związku z czym grzebano je żywcem) i poćwiczyliśmy trochę utrzymywanie równowagi. Szkoda tylko, że wycieczka była taka krótka - jedynie 1,5 godziny.

niedziela, 21 lipca 2013

Zwolnij!

Jechaliśmy E4, środkowym pasem, wyprzedzając wolniejsze auta i będąc wyprzedzanymi przez te szybsze. Za jednym z tych, które nas wyprzedziły, nadjechał policyjny motocykl. Policjant zjechał na prawy pas i dogonił samochód, za którym jechał. Nie musiał się zbytnio wysilać, bo samochód nie jechał jakoś szczególnie szybko.

Wydawało mi się, że skoro policjant ściga kierowcę, to przyspieszy, wjedzie przed samochód i zamacha lizakiem, żeby wskazać mu miejsce zjazdu z drogi. Nic z tego! Policjant co prawda wjechał przed samochód, ale tylko pomachał ręką, a następnie zjechał na wolniejszy pas, zrównał się z kierowcą i chwilę tak jechali. Wyglądało, jakby policjant poklepał go po dachu a potem rozmawiali przez okno, bo jechali równo przez dłużą chwilę. Ale to chyba niemożliwe, bo przy prędkościach autostradowych takie rzeczy mogliby robić tylko kaskaderzy. Ponadto w takich warunkach rozmowa z kimś na motorze jest raczej niemożliwa.

Policjant odjechał. Zatrzymania ani mandatu nie było. Doszliśmy do wniosku, że policjant pouczył kierowcę (jakoś tak... na migi?) i jedynie kazał mu zwolnić. Innego sensownego wyjaśnienia nie udało nam się znaleźć.

sobota, 20 lipca 2013

Dlaczego oni śpiewają (i tańczą)?

Hinduscy znajomi narzekają na produkcje hollywoodzkie. Na co konkretnie? Na brak piosenek! Odpowiednio długie wstawki taneczne są ważne, bo pozwalają na wyjście do toalety, zrobienie herbaty w domu czy kupienie napoju i popcornu w kinie.

Wydawało mi się, że te piosenki to dosyć istotna i widowiskowa część filmu, więc szkoda je przegapić. Dowiedziałam się jednak, że wszystkie te wstawki w formie teledysków można pooglądać w internecie przed czy po obejrzeniu filmu. Poza tym można ich też posłuchać na płycie, więc wyjście na herbatę nie powoduje większych strat.

Gdy ogląda się w kinie produkcję hollywoodzką, wszystkie potrzebne rzeczy trzeba kupić przed seansem, a każde wyjście do toalety skutkuje utratą fragmentu fabuły. Człowiek przyzwyczajony do przerw, musi się od nowa nauczyć oglądać filmu. I to go boli.

piątek, 19 lipca 2013

Przedszkolne wymagania

Słyszałam, że polskie dzieci są gotowe na pójście do przedszkola, gdy przestają korzystać z pieluch. A kiedy gotowe są szwedzkie dzieci? Gdy potrafią samodzielnie chodzić!
P. twierdzi, że do przedszkola najczęściej trafiają 12-18 miesięczniaki, bo wtedy są już na tyle mobilne, że nie utkną zimą w śniegu na kilka godzin.

P. ma w przedszkolu 2 córki, więc i doświadczenie praktyczne w temacie przedszkoli. Mówił kiedyś, że do normalnych praktyk przedszkolnych należy pakowanie zimą dzieci do wózków, przykrywanie kocem i trzymanie na mrozie w godzinach leżakowania.

Sama widziałam, że w okolicznych przedszkolach dzieci, niezależnie od pory roku i pogody, prawie cały czas są na podwórku. Wiosną, gdy jest ładna pogoda, nawet posiłki jedzą na zewnątrz.
Zimą niechodzący dzieciak zostałby ubrany w kombinezon i wysadzony na plac zabaw, gdzie miałby dużą szansę utknąć w śniegu lub w nim popełzać. Mało atrakcyjne jak na zimowe codzienne kilkugodzinne zajęcie.

---

Temperatura przekracza 20 stopni, słońce nagrzewa ulice i budynki... zaczynam tęsknić za śnieżnymi zaspami.

czwartek, 18 lipca 2013

Szkocja - Glasgow i Highlands

W drodze z Tobermory do Glasgow nie mieliśmy zarezerwowanego promu (z Craignure do Oban). Na pierwszym, na który zdążyliśmy, nie było już miejsc, a na drugi musielibyśmy czekać 3 godziny, przy czym nie było pewne, czy miejsce by się znalazło. Postanowiliśmy więc jeszcze raz przejechać się znaną nam już ładną drogą , jadąc do Glasgow przez Fort Williams.

Droga do Glasgow prowadziła przez park narodowy Loch Lomond and the Trossachs. I miejscami zapierała dech. Tutaj znaleźliśmy te widoki, które pamiętaliśmy z okolic Nant Peris w Walii. Te góry są naprawdę niesamowicie piękne!


[Loch Lomond and the Trossachs]

[Loch Lomond and the Trossachs]

[Loch Lomond and the Trossachs]


[Loch Lomond and the Trossachs]

Glasgow jest miastem z ładną architekturą, a do tego jest bardzo przyjazne pieszym. Szerokie chodniki i deptaki w centrum to jest to, co lubię, gdy idę się przejść przez miasto!

[Skrzyżowanie Sauchiehall St. i Newton St.]

[The Glasgow Royal Concert Hall]

[Buchanan St.]

[Argyle St.]

[Trongate]

[Skrzyżowanie High St. z Gallowgate]

[Skrzyżowanie High St. z Gallowgate]

[Merchant Square Shopping Centre]

[Glasgow City Chambers]

[Glasgow City Chambers]

środa, 17 lipca 2013

Szkocja - Tobermory

Na Wyspę Isle of Mull przypłynęliśmy promem. Droga do promu szeroka nie była, ale za to bardzo ładna. Z dużą ilością owiec. Na drodze mieściło się 1,5 samochodu, ale dość często (co jakieś 200 metrów) były zatoczki do wymijania. Były też znaki ostrzegające, jeśli droga zbliżała się do wzniesienia, przez które była ograniczona widoczność. Wszyscy spotkani kierowcy, a nie było ich wielu, grzecznie zatrzymywali się w wyznaczonych miejscach, więc przejazd nie był problematyczny.

[Droga w okolicy Loch Linnhe]

[Isle of Mull widziane z promu]

[Mijanki na Isle of Mull]

[Autobus daje pojęcie o szerokości drogi]

Znacznie częściej niż samochody można było trafić na drodze na owce. Owce leżące, spacerujące, biegające i jedzące. Owce pasły się na wyznaczonych - duuuużych - obszarach ogrodzonych płotem. Przez ich pastwiska przebiegała droga, więc postawienie bramy między pastwiskami nie byłoby optymalnym rozwiązaniem. Użyto więc innego - cattle grid. To takie poprzecznie ułożone, dość wąskie belki, między którymi są na tyle głębokie rowki, że owcza (ani krowia) noga nie jest chętna korzystać z tego przejścia.

[Owce drogowe]

[Owca przydrożna]

[Cattle grid]

Tobermory to niewielka miejscowość z kolorowymi domami oraz portem dla jachtów i łódek. Gdy przyjechaliśmy było pochmurno i padało - o taaaak, takiej pogody oczekiwaliśmy od Szkocji! Po przejściu się wzdłuż głównej ulicy i zjedzeniu tradycyjych frytek z rybą (i octem!) sprzedawanych z vana na nabrzeżu (trafiliśmy na porę między lunchem a obiadem, więc żadna restauracja nie sprzedawała ciepłych posiłków; tak było w każdej miejscowości, którą odwiedziliśmy) pojechaliśmy do hotelu (w sumie to było coś między B&B a hotelem), w który - z powodu brzydkiej pogody - zostało włączone ogrzewanie. Miło było się po przemoknięciu ubrać w taki rozgrzany na kaloryferze szlafrok, bardzo miło.

[Tobermory]

[Tobermory]

[Tobermory]

[Port w Tobermory]

[Port w Tobermory]

[Łódka ogrodowa]

[Esencja brytyjskości]

Następnego dnia pojechaliśmy na morskie safari oglądać delfiny. Nie skakały tak ładnie, jak można zobaczyć na filmach albo w delfinarium, ale widać było płetwę i kawałek grzbietu, gdy się wynurzały. Były też walenie - wynurzały się rzadziej (według przewodnika co kilka minut), więc jak się przegapiło jedno wynurzenie, to na następne trzeba było trochę poczekać. Delfiny wynurzały się po kilka razy pod rząd, więc z nimi było łatwiej. Zastanawiałam się, dlaczego nasza łódka nie podpłynęła bliżej, ale później przeczytałam, że firmy oferujące takie wycieczki są często zrzeszone w czymś w rodzaju towarzystwa przyjaciół delfinów i zobowiązane są do nie podpływania zbyt blisko, żeby im nie przeszkadzać.
W czasie wycieczki widzieliśmy jeszcze grupę fok wylegujących się na skałach i pływających w okolicy plaży na jednej z okolicznych małych wysp. Obserwowały nas z takim zainteresowaniem jak my je.
Mijaliśmy również gniazdo orłów morskich. Mimo szczegłówych objaśnień gniazda nie widziałam - być może przypominało jeden z krzaków, których było sporo w okolicy - za to lecącego orła owszem.

[Focza wyspa]

Cafe Fish jest restauracją polecaną zarówno w Internecie jak i w lokalnych hotelach. Jej wyjątkowość polega na tym, że posiada swój własny kuter, który przypływa pod restaurację w okolicy godziny 16:00. 1,5 godziny później wszystkie rzeczy, które udało się złowić, będą serwowane restauracji. Nie zawsze wszystkie pozycje z karty są dostępne - zależy to między innymi od pogody, przypływu i pewnie szczęścia rybaków.

W tej restauracji po raz pierwszy w życiu jadłam małże, w gulaszu rybnym. Wszystko było super, ale małże (dobrze, że przynajmniej były ugotowane) mają takie obrzydliwe syfony. Nie mogłam na nie patrzeć, ale jak je jadłam, to tylko o nich myślałam :-/ Nie mogę powiedzieć, żeby było to niedobre, ale mój mózg skupiał się na tych rurkach... ble!


[Gulasz rybny]

Marcin wziął przegrzebki. Nie bardzo wiedzieliśmy, co to jest, więc zapytaliśmy kelnerkę. Przyniosła muszlę i wyjaśniła jak to żyje oraz jak ucieka przed statkiem. Wyglądało to zabawnie :)